piątek, 24 sierpnia 2012

Pozdrowienia z wakacji






Nie mam dużo do napisania, bo ani czasu, ani tak naprawdę ochoty na siedzenie przed komputerem nie znajduję. Tylko tyle, że leżę i gapię się w niebo (dokładny widok na zdjęciu powyżej), mając poczucie zbliżone do ekstazy:) Albo patrzę na brzozy i sosny, wdycham zapach jeziora i drzew, a mama gotuje mi obiady, takie, jak wtedy, gdy przyjeżdżaliśmy tu w dzieciństwie. I to jest pełna ekstaza! Przez cały czas chodzi za mną ten wiersz Staffa:


O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,

W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,

Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,

Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.



Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,

W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,

Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu

Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę.



Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza

I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,

Z których widmami rośnie wyzwolona dusza...

O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!






I nie czytam książek. Czasem i od nich trzeba odpocząć. Leżą na dnie walizki, w razie gdyby jednak były potrzebne. Spędzam całe dnie na obserwowaniu radości moich potworków, biegających, kąpiących się, szczęśliwych i brudnych. Wieczorem szoruję, usypiam i mam mnóstwo czasu, żeby popracować. Tak, tak, moją pracę mecum porto:)  

Oprócz plaży i kąpieli w jeziorze, trzeba też przejść przez gehennę paskudnych atrakcji dla dzieci w postaci tandetnych straganów, pojazdów na 2 zeta, automatów z jakimś badziewiem. Kiedyś się buntowałam przeciwko temu, ale potem uznałam to za lokalny koloryt, coś co tworzy wspomnienia z dzieciństwa, jak kolorowe jarmarki Maryli i odpustowe stoiska z moich szczenięcych lat. Piękne okoliczności przyrody wynagradzają mi jednak wszystkie inne niedogodności i tak sobie bimbam. Czego i wam życzę od czasu do czasu:) 





poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Lato w Pałacu Zimowym

W sobotę miał się odbyć rodzinny wyjazd nad nasze ukochane jezioro Głębokie niedaleko Międzyrzecza w Lubuskiem. Mamy tam taki fajny, biały domek w lesie, który udostępnia nam moja ciocia. Dla mnie raj po prostu. Jeśli tam nie pojadę w czasie wakacji, to znaczy wakacji nie było. Jestem zdeterminowana! Muszę tam dotrzeć, bo inaczej nie ręczę za siebie. 

Niestety moje chcenie sobie a życie sobie. W środę dostałam gorączki, pogotowie, angina, antybiotyk, leżenie. Czułam się fatalnie, ale w piątek już byłam na nogach, żeby wszystko ogarnąć na sobotę. W sobotę od rana pakowanie, sprzątanie, wyjazd na wyciągnięcie ręki, obietnica wieczoru na tarasie otoczonym sosnami, zapach lasu, widok jeziora. Już niedługo...
Mikołaj zaczął wymiotować, pogotowie i z pogotowia do szpitala. Dwie kroplówki, antybiotyk dożylnie. Leżeliśmy od południa do wieczora, kiedy to lekarz stwierdził, że jest co prawda angina, ale w stadium początkowym, dziecko reaguje dobrze na leki i możemy wrócić do domu, a do szpitala podjeżdżać jedynie na podanie antybiotyków. Wakacje odjechały w siną dal.

Zabrałam ze sobą do szpitala nową powieść Ewy Stachniak "Katarzyna Wielka. Gra o władzę". Kupiłam zaraz, jak tylko się pokazała w księgarni internetowej Znaku. Jedną dla siebie, drugą dla psiapsiółki blogerki. Znak umie robić promocje dla swoich stałych klientów, jest pod tym względem bezkonkurencyjny. 



Egzemplarz mój i psiapsiółki - blogerki:)

Wzięłam się za czytanie z poczuciem winy, bo tu obok mnie dziecko przywiązane do kroplówki, smutne takie i bladziutkie. Dziecko jednak szybko zasnęło i już mogłam czytać bez wyrzutów sumienia, bo nic innego już robić i tak nie mogłam. Może powinnam dziergać sweterki, ale nie dziergam, spędzam czas bezproduktywnie i czytam.

Książka jest świetna! Szkoda, że w Polsce zmieniono tytuł z The Winter Palace na Katarzyna Wielka, bo to nie jest powieść jedynie o tej słynnej carycy, ale o wielu innych barwnych postaciach prawdziwych i wymyślonych.  Akcja rozgrywa się na przestrzeni 21 lat od roku 1743 do 1764.  Na pierwszy plan wysuwa się młoda Polka Barbara, zwana przez Rosjan Warwarą lub Warieńką, córka introligatora, który wraz z żoną i dzieckiem przybył do Sankt Petersburga szukać lepszego życia. Początkowo wiodło się mu całkiem dobrze, ale wraz ze śmiercią żony dobra passa się skończyła. Nagła śmierć matki Barbary została zinterpretowana przez zabobonnych rosyjskich sąsiadów jako zły znak, szeptano o cholerze i nagle wszyscy odsunęli się od tych przybłędów Polaków. Zatroskany ojciec poprosił carycę o opiekę nad swoim jedynym dzieckiem w razie, gdyby i jemu coś się stało. I niestety stało się. 

Warwara trafiła do Pałacu Zimowego, ale tylnymi drzwiami, do zatłoczonego pokoju z harcującymi myszami, który dzieliła z innymi służącymi, pracującymi dla imperatorowej Rosji. To jej oczyma obserwujemy dwór Elżbiety. Po wielu perypetiach, ambitna dziewczyna, pragnąca dla siebie czegoś więcej niż izba śmierdząca mysimi odchodami, zostaje szpiegiem, pracuje dla carycy, dla kanclerza Bestużewa, a z czasem także dla wielkiej księżnej Katarzyny. Zostaje wplątana w sieć misternie knutych intryg i spisków. Wszystko widzi i wszystko słyszy, o wszystkim informuje swoich protektorów, świadoma, że pańska łaska na pstrym koniu jeździ i z dnia na dzień może ją stracić. Ostrożna i inteligentna, szybko się uczy, potrafi uzyskać wiadomości, których nie mają inni. Na polecenie Elżbiety zaczyna pilnować wielkiego księcia Piotra i księżniczki Zofii zu Anhalt-Zerbst (przyszłej księżniczki Katarzyny), która przybyła do Rosji wraz z matką i jest kandydatką na żonę Piotra. Wszystko idzie jak z płatka dopóki w grę nie zaczynają wchodzić uczucia. Polka - szpieg przywiązuje się do osamotnionej, wyobcowanej pruskiej księżniczki. Zaczyna ją wspierać i pomagać, wbrew intencjom Bestużewa. Zapłaci za to słono, bo szpiegowanie i emocje to nie jest dobra mieszanka. Kiedy zaczyna się czuć, traci się ostrość widzenia, a wtedy popełnienie błędu jest tylko kwestią czasu.

Carle Vanloo - Portret carycy Elżbiety


Pod przykrywką dworskich ceremoniałów, uczt i innych spotkań towarzyskich, toczy się bezwzględna walka o wpływy. Elżbieta chce dziedzica z krwi Romanowów, a tego dziedzica ma jej dać Zofia, przechrzczona na Katarzynę. Opowieść Warieńki jest emocjonująca, prowadzona w pierwszej osobie, dająca wrażenie podglądania przez dziurkę od klucza. Nie ma ani jednego niepotrzebnego zdania, dłużyzn, zawiłości historycznych. Czyta się szybko, rytmicznie, z pytaniem, co dalej???

Caryca Katarzyna II

I ze strony na stronę jest coraz ciekawiej i ciekawiej, aż przeszła mi taka myśl, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Te kilka godzin, spędzonych w małej szpitalnej salce, z Mikołajem odzyskującym powoli siły, wtulonym we mnie i pochrapującym rozczulająco i dobrą książką za towarzysza niedoli, okazało się całkiem znośne. Wyjazd sobie trochę odjechał, ale co się odwlecze to nie uciecze i DZIŚ RUSZAMY!!! Trzymajcie kciuki ludkowie i krasnoludkowie,  i wielkoludkowie:)

A tu uzupełnienie:

Okładki innych wydań: 



Strona internetowa pisarki

I filmik zapowiadający książkę:


środa, 15 sierpnia 2012

Kubkowi

Kiedyś myślałam, że Internet to samo zuoooo. Naprawdę. A potem zmieniłam zdanie. Internet to zło, i dobro, jak wszędzie. Znaleźć tu można jedno i drugie. Z tym, że dobro nie jest tak nachalne, widoczne i krzykliwe. Nie jest, bo jest dobrem. Jak już sobie człowiek to wszystko ogarnie, znajdzie swoje miejsce w sieci, to całkiem tu przytulnie i zabawnie może być. A jak się ma prawdziwe szczęście, to się spotyka fajnych ludzi, których na zabitej dechami wsi raczej by się nie spotkało. No bo z Kasią z Irlandii nam lekko nie po drodze by było, a Michał jest w Dubaju (kosmos dla mnie), Ania we Włoszech, Dana nad morzem, Doris w Krakowie, a jedynym miejscem, gdzie mogę ich wszystkich spotkać jednego dnia, jest Facebook. Może kiedyś szerzej wrócę do tematu moich znajomych, ale dzisiaj chciałabym napisać o jednym z nich - o Kubku.

Przez ostatnie dwa miesiące, kiedy miałam bardzo dużo pracy i znikałam z FB na całe dnie, Kubek o mnie pamiętał, często znajdowałam na swojej tablicy jakieś małe ślady jego obecności, a to zdjęcie, a to piosenkę, po prostu znak, że jest. Zadziwiające, że w sumie obcy człowiek, którego nigdy nie widziałam, potrafił tak delikatnie mnie wspierać. Dlatego dzisiaj chciałabym też go również wesprzeć z całych sił. Jego i jego Piwną Wróżkę.





wtorek, 14 sierpnia 2012

Raz, dwa, trzy, cztery maszerują wyższe sfery

Od razu uprzedzam, że do książek, o których dzisiaj napiszę, mam bardzo ciepłe uczucia. Powieści historyczne są bowiem jednym z moich ulubionych gatunków. Wychowałam się na Druonie, połykałam w całości wszystkie powieści Maxa Gallo, żyć już bym nie mogła bez napoleońskich pozycji Łysiaka, o mistrzu, czyli Aleksandrze Dumas (ojcu) nie zapominając oczywiście. Gdy tylko dopadnę dobrą lekturę z tego gatunku, przepadam w niej całkowicie. Po powrocie do Polski, wróciłam też trochę do naszej historii i wtedy odkryłam dwie nieznane mi dotąd pisarki - Ewę Stachniak, o której już wspominałam (dziś ruszyła sprzedaż jej książki Katarzyna Wielka. Gra o władzę)




Drugą z autorek jest Renata Czarnecka. Znajomość z jej twórczością zaczęłam od Królowej w kolorze karminu, opowieści o Barbarze Radziwiłłównie i jej związku z królem Zygmuntem Augustem. Zachwyciłam się, bo tak po ludzku ją przedstawiła, ani mit, ani legenda, kobieta z krwi i kości, zabawka w rękach mężczyzn, od których była zależna. Karta przetargowa w walce o wpływy i władzę. A na tle tych przepychanek nagle taka miłość. Jakby w ogóle nie z tej epoki, bo nikt poważnie myślący o przyszłości swojego nazwiska i rodziny, nie kierował się miłością w kwestiach małżeństwa. Może ewentualnie pospólstwo mogło sobie na to pozwolić, nie mając nic do zyskania ani nic do stracenia.


Kiedy już przeszło mi wylewanie łez nad Barbarą i Zygmuntem, rozpaczającym po jej śmierci, zaczęłam szukać, co tam jeszcze Renata Czarnecka napisała, bo spodobało mi się, a jak mi się coś spodoba, to hurtem całą twórczość muszę mieć. I trafiłam na kolejną świetną pozycję Signora. Fiorella kapeluszniczka Królowej Bony. Znowu mi się spodobało. Te miłości, intrygi, rozgrywki. No moje klimaty w całej rozciągłości!


Fragment z zapowiedzi:

"XVI-wieczny Kraków po elekcji na tron francuskiego księcia, Henryka Walezego, czeka na swojego króla. Zagorzali katolicy widzą w nim obrońcę wiary, protestanci mordercę ich współwyznawców we Francji w noc św. Bartłomieja, zaś Żydzi drżą w obawie przed wypędzeniem z Kazimierza i tułaczką po świecie. Ale największe nadzieje z Henrykiem wiążą dwie kobiety: polska infantka, Anna Jagiellonka, i Włoszka, Fiorella Carpaccio – kapeluszniczka królowej Bony. Pierwsza ma zostać żoną przystojnego księcia, druga liczy na szybki zarobek i upragniony wyjazd do ukochanych Włoch. Dwie kobiety, dwie historie, miłość i nienawiść, namiętność i odrzucenie, walka o byt w obcym kraju i walka o własną godność w ojczyźnie, dworskie intrygi, perwersja, przemoc i bezsilność, zemsta... Mistrzowsko wiążąc intrygujące wątki, autorka tworzy barwny obraz dawnej stolicy Polski, opisuje stosunki polityczno-obyczajowo-społeczne w mieście i kraju, daje panoramę mieszkańców Krakowa od żebraków i prostytutek aż po rezydentów Wawelu, nie waha się poruszać tematów tabu."

A potem z rozmachu zakupiłam Pożegnanie z ojczyzną i Pod Sztandarem miłości. I tu już miałam ucztę, jak się patrzy! Fascynujący obraz polskiej arystokracji w obliczu ważnych wyborów. Interes własny czy ojczyzna? Majątek czy honor? Z carycą czy przeciw carycy. Niby wszystko znane z historii, ale historia wiadomo daty, fakty, ciągi przyczynowo-skutkowe, statystyka, naukowe analizy i inne takie pierdoły, a ja miałam zawsze na to alergię. Ja chciałam człowieka zobaczyć w tej historii. Zrozumieć dlaczego tak się zachował, a nie inaczej. Jakoś przeżyć z nim trochę to, co minęło. 




Dwa tomy dotyczą każdy innego roku - 1793 i 1794. Co się wtedy działo w Polsce, zakładam, że każdy wie, więc truć nie będę na ten temat. Interesuje mnie to, czego w szkołach nie uczą i jak sam się człowieku nie dowiesz, to wiedzieć nie będziesz. Uwaga, nie jest to romansidło historyczne ani fabułka na jedno popołudnie. To rzetelne podejście do historii ubrane w fikcję na tyle, na ile trzeba. Chyba jasne, że autorka w salonie Heleny Radziwiłłowej nie siedziała i rzucanych przez nią "putain" słyszeć nie mogła z racji niezaawansowanego wieku, ale pisze tak, jakby tam rzeczywiście była, co sprawia, że ja jako czytelnik też tam jestem, gdy czytam. I to mi wystarczy, bo jeśli wierzę autorowi, to znaczy, że swoją robotę wykonał dobrze. Postaci są świetnie zarysowane, nie historyczne nazwiska na papierze, ale żywi ludzie. Miotają się w tej niezbyt korzystnej politycznie sytuacji, nie wiedzą, w którą stronę biec i co ratować. Siebie, czy tę ojczyznę. Kobiety zwłaszcza udały się pisarce doskonale. Izabela Czartoryska i Helena Radziwiłł -  temperamentne i z polotem, niezbyt cnotliwe, ale przecież w naszych czasach to nikogo już nie powinno szokować, więc ja, chyba z racji wiejskiego pochodzenia, rumieńcem się oblewałam na te dzieci noszące jedno nazwisko, a mające różnych ojców, na te schadzki za mężowskimi plecami i macanki z rosyjskimi oficerami. Powinnam zmienić imię na Pruderia, naprawdę. Nam się wydaje, że swobodę seksualną wymyślono w XX wieku. Zapewniam, że w minionych epokach bawiono się całkiem dobrze. 

Obraz polskiej arystokracji nie jest krzepiący niestety, takie to wszystko wyrachowane, próżne i bardziej niż na Polsce, skupione na swoich terytoriach posiadanych to tu, to tam. Trudno się im dziwić, też bym nie chciała, żeby mi moją wieś odebrano, gdybym była jej właścicielką. Pewnie kombinowałabym na wszystkie strony, próbując ratować to, co w rodzinie od wieków, gdzie się dzieci rodziły, a rodzice umierali. Gdzie rodzinne groby i kościół ufundowany. Im starsza jestem, tym mniej kategoryczne sądy mam wobec innych ludzi. Widzę, że źle robią, ale już skazywać bez sądu nie potrafię (chociaż to też nasza narodowa zaleta). No więc siedziałam nad tymi książkami i starałam się zrozumieć ludzi wplątanych w wiry historii. Chcieli żyć i utrzymać na powierzchni siebie i swoje rodziny. Jeden nierozważnie zrobiony krok, jedno nieprawomyślne zdanie i było po wszystkim. Czasem jednak przesadzali ze służalczością, ze strachem, dygotali na myśl, że wszystko zostanie im odebrane, luksus, spokój, kariera, wpływy. Prowadzili się też nie zawsze, jak należy. Nie było wiecznie chwalebne życie polskiej arystokracji, oj nie.  Ale było strasznie ciekawe i chce się o tym czytać.

 A jako uzupełnienie polecam  Portrety pań wytwornych Stanisława Wasylewskiego. Delicje! 










poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Paris Paris

Powiedzmy, że ostatnio nie jest za wesoło, nie ma co się oszukiwać, wszystko idzie nie tak, jak powinno. Plany sobie, a życie jak zwykle sobie. A ja chciałbym być na zdjęciu poniżej i szperać u bukinistów:





Tęsknię za Paryżem, mieliśmy jechać już niedługo, ale oczywiście nie pojedziemy, bo to, bo siamto. Nie wiem, czy powrót do Polski był najlepszym pomysłem, na jaki wpadłam w życiu, coraz częściej wydaje mi się, że niestety nie. Z drugiej strony, zawsze można tam wrócić i ta nadzieja mnie pociesza znacznie w takie dni, jak dzisiejszy. Więc dzisiaj będzie pod znakiem Paryża, miłości i miłości do Paryża. Książek na te tematy ci u mnie dostatek, jest w czym wybierać, ale nastrój mnie skłania ku miłości nieszczęśliwej i kolejnej opowieści o kobiecie, która żyła w cieniu geniusza. Kolejny dowód na to, że wielki artysta wcale nie oznacza dobry człowiek, może nawet nie powinno oznaczać, a tym co się dadzą zżerać geniuszom, no cóż, widziały gały, co brały ( oj, rzeczywiście, nastrój mam nie najlepszy).






Miłość i Paryż albo Paryż i miłość

 (zależnie od humoru)


"Kiedy znów zobaczyłem moją żonę stojącą przy torach (...) pomyślałem, że wolałbym umrzeć, nim pokochałem kogoś innego"*
Hadley Richardson była pierwszą żoną Ernesta Hemingway’a, matką jego syna Jacka (Bumby’ego), babką dwóch znanych aktorek Mariel i Margaux. Paula McLain uczyniła z niej bohaterkę swojej powieści Madame Hemingway i podjęła próbę zrozumienia jej życiowych wyborów. Oddała głos Hadley, aby opowiedzieć jej wersję wydarzeń. Myślę, że narracja prowadzona w pierwszej osobie doskonale się sprawdziła w tej powieści. Chwilami miałam wrażenie, że czytam pamiętnik.
Tytuł, i w oryginale (The Paris Wife), i w wersji polskiej, jest bardzo znaczący, bo zawiera całą prawdę o Hadley. Przeszła do historii właśnie jako żona Hemingwaya, jak gdyby fakt bycia żoną sławnego pisarza definiował w pełni jej osobę. Jakby nie była nikim innym, sobą, ale istniała tylko dzięki niemu. Poniekąd tak właśnie było.
Ernest i Hadley
Ta naiwna, niedoświadczona (mimo wieku) kobieta, chyba czuła, w jak trudną relację się angażuje, ale kochała Ernesta ponad wszystko na świecie, przez jakiś czas z wzajemnością, a to warte było w jej oczach każdej ceny. Może, gdyby nie była tak ufna i niedoświadczona, nie rzuciłaby się na szeroką wodę i została w swoim pokoiku, u boku siostry i jej męża. Stara panna, której zabrakło odwagi, aby dokonać może i szalonego, lecz własnego wyboru. Ale odwagi starczyło i wybór został dokonany, a ona stała się madame Hemingway, pierwszą, ale nie ostatnią.
Bycie żoną wielkiego artysty to ciężki kawałek chleba i historia Hadley to potwierdza. Żyła tylko dla niego. Nikt nie znałby jej dzisiaj, gdyby on jej nie pokochał. Ten wspaniały mężczyzna, o niezrównanym talencie, pożądany przez kobiety, skomplikowany i noszący w sobie niezagojone rany. Dlaczego wybrał właśnie ją? Taką przeciętną, lekko staroświecką dziewczynę z Południa, kiedy w zasięgu ręki miał kobiety o wiele piękniejsze i lepiej wykształcone. Czy była to ucieczka przed kobietą dominującą, jaką była jego matka? Chciał może kogoś, kto będzie go kochał bez oceniania, wiernie, z całkowitym oddaniem, miłością, jakiej jeszcze nie zaznał. Był bardzo młody, kiedy zadecydował o losie swoim i o osiem lat starszej Hadley. Ta decyzja miała zmienić jej życie.


Ernest Hemingway z przyjaciółmi w kawiarni w Pampelunie: Gerald Murphy, Sara Murphy, Pauline Pfeiffer, Ernest Hemingway i Elizabeth Hadley Richardson
rok 1926
Pauline Pfeiffer - to ona zabrała Hadley męża, a on się za bardzo nie opierał



Mimo pokusy, aby współczuć Hadley i pochylić się nad jej cierpieniem, starałam się zrozumieć obie strony. Przecież dzięki Ernestowi tak naprawdę zaczęła żyć. On otworzył jej świat, aby zaznała rozkoszy i goryczy. Ona popełniła częsty dla kobiet błąd całkowitego poświęcenia się ukochanemu mężczyźnie. Zaczęła, co prawda, wreszcie żyć bardzo intensywnie, ale nie panowała nad swoim losem. Jej światem był Ernest Hemingway. Nie mogło się to dobrze skończyć. Rzadko kto jest w stanie unieść wszystkie pokładane w nim nadzieje bez zagubienia siebie samego. Hadley to potrafiła, Ernest absolutnie nie. Poszła za nim w każde miejsce, w które on chciał pójść, wspierała, czytała, radziła, odganiała problemy, wielbiła i może na tym mogłoby upłynąć jej życie, gdyby nie fakt, że każdy artysta żywi się nowymi doznaniami, intensywnymi emocjami. Świat artysty musi wirować, mieć intensywne kolory, smaki i zapachy, musi go podniecać i kusić, rzucać nowe wyzwania i inspirować do tworzenia. Jaką inspiracją mogła być uległa, kochająca, niezmienna żona?
"Mąż ma koło siebie dwie przystojne dziewczyny(...). Jedna jest nowa i dziwna, i jeśli mąż ma pecha, dochodzi do tego, że kocha je obie."*
Opowieść staje się prawdziwie bolesna, gdy Ernest postawił żonę twarzą w twarz z tą trzecią, dla której w końcu ją porzucił. A Hadley zgodziła się na życie z nimi pod jednym dachem. Jej upokorzenie było całkowite. Nic więcej nie mogła zrobić, żeby go zatrzymać.
Szkoda, wielka szkoda tej miłości, tej rodziny, tego minionego szczęścia. Szkoda Hadley, szkoda Bumby’ego, żal Ernesta. Ale z drugiej strony, przecież to samo życie, ich życie, o którym decydowali. Ona miała coś, co trudno przecenić. Intensywność uczuć, spotkania z niezwykłymi ludźmi, Paryż. I w końcu jednak znalazła spokojną przystań u boku Paula. Czy osiągnęłaby to wszystko, gdyby na jej drodze nie stanął pewien młody, zdolny i przystojny przyszły pisarz.? Jestem pewna, że nie. Zapłaciła wysoką cenę za te kilka lat szczęścia, ale, moim zdaniem, było warto.

 Ernest Hemingway, Elizabeth Hadley Richards  z  synem Jackiem  "Bumby" Hemingway'em na nartach w Schruns, Austria 
rok 1926

Książka Pauli McLain kipi emocjami. Naprawdę trudno jest nie ulec pokusie stawiania się na miejscu bohaterki, ale nie można tego robić. To były tylko jej wybory. Nic już tego nie zmieni. Warto sięgnąć po „Madame Hemingway”, bo to wzruszające studium kobiecego oddania ukochanemu mężczyźnie, a w tle pojawia się Paryż i „les années folles” (szalone lata), jeden z najpiękniejszych okresów w historii tego miasta. Miasta, które dużo daje, ale nigdy nie pozwala o sobie zapomnieć.

"Paryż nigdy nie ma końca i wspomnienia każdego, kto w nim mieszkał, różnią się od wspomnień kogoś innego. Zawsze do niego wracaliśmy bez względu na to, kim byliśmy czy jak się zmienił, czy z jakimi trudnościami albo łatwością można było tam dotrzeć. Paryż zawsze był tego wart i otrzymywało się zapłatę za wszystko, co mu się przyniosło. Ale taki był Paryż w tych dawnych czasach, kiedy byliśmy bardzo biedni i bardzo szczęśliwi."* 


*Ernest Hemingway "Ruchome święto"

A na koniec, żeby się już tak totalnie zdołować dzisiaj, piosenka Marca Lavoine'a (mojego dawnego sąsiada z rue de Rivoli) o bezgranicznej, ale nie ślepej miłości do Paryża. Słucham i dół się pogłębia:))



Quand j'te quitte un peu loin

Tu ressembles au chagrin

Ça m'fait un mal de chien



Paris Paris combien

Paris tout c'que tu veux

Boul'vard des bouleversés
Paris tu m'as renversé
Paris tu m'as laissé



Paris Paris combien

Paris tout c'que tu veux

Paris Paris tenu


Paris Paris perdu

Paris tu m'as laissé

Sur ton pavé






piątek, 10 sierpnia 2012

Romantyzm krwią polany


Nie rozumiem polskiego rynku książki. Dlaczego u nas dobre pozycje przepadają w nawale zagranicznego badziewia? Co jest z nami nie tak, że przegapiamy wartościowe lektury, żeby tylko być na czasie z nowościami wątpliwej jakości? Trafiłam przez zupełny przypadek, po długich poszukiwaniach dotyczących motywu Paryża w polskiej literaturze, na książkę Pawła Goźlińskiego Jul. Na mój wiejski rozum to powinna być lektura uzupełniająca wiedzę o polskim Romantyzmie, idąca śladem Boya i odbrązawiania narodowych mitów. Pewnie dlatego przepadła gdzieś, nie wiadomo gdzie.


Fakt, czyta się z mozołem, jest ciężka jak diabli, pokręcona, momentami obrzydliwa. Odkładałam na półkę ze sto razy, ale potem znowu do niej wracałam. I tak dobre trzy miesiące. Bo to skomplikowany temat. Wątek kryminalny stał się tu pretekstem do rozrachunku z mitem Wielkiej Emigracji. Och, jak nas uczono o Polakach w Paryżu, odwiedzających piękne salony Hotelu Lambert i podtrzymujących nadzieję na odzyskanie wolności. A tu mamy inny obraz emigrantów.  Zagubionych, nieudolnych, żyjących z dnia na dzień, skłóconych między sobą. Do tego oczywiście wieszczów i rozgrywki między nimi. W Julu nie znalazłam nowej wiedzy, ale spodobało mi się,  że fakty i idee znane z biografii i opracowań, zostały podane w formie powieści kryminalnej. Świetny pomysł moim zdaniem. Oczywiście dużo tu i fikcji, ale wszystko razem tworzy zgrabną całość. 

Bo to był bardzo ciekawy okres z punktu widzenia nie tylko badacza literatury. Przecież działo się tam tyle, że dzisiejsza prasa plotkarska by nie podołała. Wszyscy mieli mniejsze lub większe grzeszki na sumieniu. Rywalizacja Słowackiego z Mickiewiczem, małe złośliwości i wielkie świństwa, Krasiński, który w Paryżu był  u siebie w domu. Tu się urodził, tu miał swój pałac, on nie czuł wielkiego związku z przybyłymi z Polski rodakami. Oni z nim zresztą też. Znalazł wspólny język ze Słowackim, może dlatego, że  obaj czuli się o stopień niżej od Mickiewicza. Do Polski jeździł, kiedy chciał, nie tęsknił i nie rozpaczał, że wierzby płaczącej nie zobaczy.

Ci trzej panowie, gdyby widzieli, jak ich dzisiaj stawiamy obok siebie w jednym rządku z podpisem wieszcze, pewnie nie byliby najszczęśliwsi. Mity to jednak nasza specjalność. Kreowanie sobie obrazów na podstawie wybranych zdarzeń. Nieogarnianie całości, brak próby zrozumienia wszystkich aspektów sprawy. Po prostu kompletny brak logiki, gdy w grę wchodzą sprawy narodowe. Przeciętny Polak nic nie wie o życiu tych ludzi, ba, przeciętny Polak niewiele już wie o ich twórczości. Moje pokolenie było nią, że tak powiem, przesycone do przesytu. Dlatego, na przekór, najbliższy jest mi Norwid. Adasia lubię, i Julka również darzę sympatią, najmniej mi Zygmuś do serca przypadł, bo tę Elizę tak traktował zupełnie nieromantycznie. Mickiewicz, jak widać na poniższym obrazku, to było takie słoneczko nasze, a reszta krążyła wokół niego.




I jeszcze ten Towiański! Nigdy nie mogłam załapać, że ludzie się dali tak omotać. Rozumiem, że byli na obczyźnie, słabi, podatni, marzący o powrocie tam, gdzie ostatni raz czuli się szczęśliwi. Mickiewicz w dodatku z Litwy, Polskę z Warszawą i Krakowem, znał tylko ze słyszenia, ożeniony z Celiną Szymanowską, a darzył wcześniej uczuciem matkę żony. Celina, wyrwana z rodzinnego domu, została żoną Adama przez nieporozumienie, rzucona do Paryża w biedę i tułanie się po kolejnych mieszkaniach, rodząca w międzyczasie dziecko za dzieckiem, do tego jeszcze ta cala Ksawera Deybel, w końcu zwariowała. Towiański podobno ją uzdrowił, więc  święcie w niego wierzyła i nawet Ksawerę tolerowała pod własnym dachem.  Nieszczęść tyle spadało na Mickiewicza, a do tego bezpłodność twórcza, że był podatny na iluzje obiecujące mu, powrót do wolnej Polski, do Maryli, gryki i dzięcieliny pałającej i głoszące, że  Polacy to naród nad narody, jedyny taki na świecie, no boski częstochowski po prostu, którego poświęcenie wyzwoli wszystkie kraje.

Słowacki z Mickiewiczem miał na pieńku za doktora Bécu. Nigdy mu tego nie darował, a do tego Adam go traktował jak dzieciaka i wierszokletę, więc ambicja urażona była strasznie. Zygmuś siedział sobie w pałacu, najczęściej podszczypując Delfinę, a w międzyczasie płodząc potomków i dziedziców nazwiska. Ludzie to byli zwyczajni, z wadami, małostkami i dąsami. Różnili się od innych wielkim talentem literackim, co czyniło ich genialnymi poetami, ale niekoniecznie idealnymi ludźmi.

W tym kierunku idzie książka Goźlińskiego. Nie ma tu Romantyzmu w różowym kolorze, nie ma rozważań, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie, ale raczej ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie? Jest brudny, błotnisty Paryż sprzed przebudowy Haussmanna, jest krew, zabójstwa, trupy, syfilis, zdrady, kłótnie, dziwki, hazard i beznadziejność. Dawni bohaterowie, zesłańcy i żołnierze, w stolicy Francji nie potrafią żyć, pracować, kochać. Zamknięci w swoim gronie, trzymający się między Polakami, z pretensją do Paryża, że w ogóle istnieje, że muszą tu być. Francuzi Polaków darzyli sympatią, ale nie wiedzieli za bardzo, co z nimi zrobić. Trochę się bali ich szalonych pomysłów. Dali im schronienie na swojej ziemi, ale nie mogli za nich żyć.

 Fragment z zapowiedzi:

Lipiec 1845. Paryż. Wszechobecne błoto tężeje w pomarszczony dywan. Nieregularny rytm kroków przechodniów, końskich kopyt i kół powozów wzbija w powietrze chmury pyłu. Zmieszany z gęstymi wyziewami paryskich kominów wciska się w oczy i zmienia miasto w jego własne widmo. Nad ranem 2 lipca w dół Rue Mouffetard zbiega poprzecinana pasami płomieni ludzka sylwetka. Żywa pochodnia. Emigrant Adam Podhorecki strzela jej w głowę, by skrócić męki. Staje się tym samym pierwszym podejrzanym, ale też wspólnikiem mordercy. Żeby uwolnić się od oskarżenia – i widm własnej przeszłości – będzie musiał rozwiązać zagadkę serii potwornych morderstw. Dochodzi do nich w środowisku polskich emigrantów. Jedną z kolejnych ofiar ma być Mickiewicz. Kto stoi za zamachem na jego życie? Prorok Towiański? Moskiewska ambasada? Bracia zmartwychwstańcy? Francuska policja? Fałszywe złoto? Syfilis? Co ma wspólnego z morderstwami tajemniczy klub haszyszystów? Jak głęboko sięga tajemnica morderstw?

Dla mnie to świetny kryminał retro i  niezła rozprawa z naszym schematycznym myśleniem o Romantyzmie i właśnie za to tę książkę cenię. Szkoda straszna, że tak bez większego echa przeszła gdzieś bokiem, bo dobra jest. Uprzedzam jednak z góry, że od pierwszej sceny może się robić słabo, bo autor nie szczędzi czytelnikowi opisów śmierci, zabójstw, bywa okropnie, ale ma to oczywiście swoje usprawiedliwienie, przez to książka jest mocna, dosadna i prawdziwa.

Jeszcze jednym jej atutem jest oczywiście opis ówczesnego Paryża, wszystkie te smaczki z epoki. Jest kilka błędów we francuskich nazwach, ale jakoś to przełknęłam bez większych cierpień, bo fabuła wynagradza takie niedociągnięcia. Przyczepię się jedynie do strony graficznej, rozumiem, że był jakiś pomysł na oryginalną oprawę, ale się zmył. Okładka taka bez werwy i ilustracje à la komiks, jakoś do mnie nie przemawiają. Coś tu nie do końca zagrało, chociaż idea może i była niezła. Rozmawiałam z kilkoma osobami na temat tej książki i wszyscy zgodnie przyznali, że okładka jest nieczytelna, nie w sensie przekazu, ale czysto graficznie. Ale jako że zawartość dużo, dużo lepsza, niech już będzie.





Moje ulubione lektury uzupełniające:

Oczywiście zawsze przy mnie Tadeusz Boy-Żeleński i jego dzieła zebrane, a wśród nich Brązownicy. Do Boya będę często nawiązywać, bo bardzo sobie cenię jego twórczość, poczucie humoru. Do tego kochał Paryż i pięknie o nim pisał, jak chyba nikt inny w Polsce.


A to o żonie Mickiewicza, nacierpiała się kobieta przy nim...On przy niej zresztą też niemało. 




SzatAnioł to najlepsza jak dotąd książka o Słowackim (moim zdaniem oczywiście)



A to moja ulubiona książka o Mickiewiczu, w ogóle cenię Tomasza Łubieńskiego:



Nie będę tu wklejała wszystkich tomów listów Krasińskiego do różnych osób, ale właśnie z nich najchętniej czerpię wiedzę o Zygmusiu. Przeciekawe!

czwartek, 9 sierpnia 2012

To nie tak miało być


Kibicowałam wczoraj siatkarzom, bo siatkówkę kocham miłością szaloną, przekazaną mi przez tatę, trenera tej dyscypliny. Tak mi było przykro, że nie doczekał do Olimpiady w 2012 roku i nie zobaczy, jak zdobywamy drugi złoty medal w historii. Kiedy zdobywaliśmy pierwszy, miałam półtora roku i od tego czasu setki razy słyszałam, jak to kibicowałam u taty na kolanach. Jaka była radość i atmosfera! Chciałam poczuć świadomie tę radość i atmosferę, a tu dupa blada. Tylko to mi do głowy przychodzi i ta piosenka Budki Suflera.



I ewentualnie jeszcze Stracone złudzenia Balzaca. Tylko my złudzenia straciliśmy w Londynie, a nie w Paryżu, chociaż niewiele brakowało, bo Paryż był najpoważniejszym konkurentem Londynu do organizacji  tej Olimpiady. Wiem, bo byłam i widziałam na własne oczy, jak rozpaczali paryżanie, gdy im ich odwieczny przeciwnik rozwiał złudzenia. Jak Rosja nam. Rach-ciach i było po ptokach. To jak bolesny upadek na cztery litery.




O tu byłam:)


I to na tyle dzisiaj, idę cierpieć godnie w milczeniu, a jak mi ktoś jeszcze raz powie, że nic się nie stało...

środa, 8 sierpnia 2012

Ja chcę do domku na wieś, ale jestem w Meksyku

Porannego budzenia ciąg dalszy. Od szóstej, jak prawie każdego dnia, panowie zaczynają pracę na budowie tuż pod moimi oknami. Zachciało nam się mieszkać na osiedlu spokojnym i cichym, to mamy za swoje! Kupiliśmy mieszkanko w narożnym bloku z widokiem na pola i przez pewien czas było nawet przyjemnie, dopóki jeden z sąsiadów nie zaczął na polu parkować tira pod moim balkonem, a obok powstaje właśnie nowy blok, na wyciągnięcie ręki od kuchennego okna. W kuchni mam swój ukochany, wielgachny, drewniany stół, będący centrum życia domowego. Przytachałam go aż z Francji, to prezent od przyjaciółki na moją nową drogę w Polsce. Przy nim również pracuję w takim huku, że centrum Paryża wysiada w przedbiegach. Zachciało mi się spokojnego miasteczka w Polsce. Teraz nic, tylko na wieś uciekać. Może tam ludziom nie przyjdzie do głowy budować osiedli w stylu zamknięte i ekskluzywne z kamerami, a tak naprawdę kupa betonu, zero zieleni i sąsiedzi zaglądający sobie do mieszkań. Strach dzieci na podwórko wypuścić bo od razu pod samochód wpadną. A wracając do panów z budowy, to oczywiście pracy o szóstej nie zaczynają. Oni się zjeżdżają, stają pod moimi oknami i robią przegląd wszystkich dostępnych w języku polskim wulgaryzmów. No mówię wam totalny Meksyk!

À propos Meksyku...

Tak wcześnie obudzona, sięgam zawsze po książkę i to jedyny pożytek. Dzisiaj zachciało mi się czegoś odrywającego od głośnej rzeczywistości i tak na chybił trafił wzięłam z półki pod tytułem "magiczne" Trucizną mnie uwodzisz Jennifer Clement wydawnictwa Mała Kurka. Spodobała mi się bardzo, bo ma takie marquezowskie klimaty. Tajemniczo, nieco dziwnie i  wiszący nad całą historią smutek. Taka mała książeczka, która urzeka od pierwszych stron. 




Emily mieszka na przedmieściach Mexico City. Ma tylko ojca, bo matka zaginęła w tajemniczych okolicznościach podczas zakupów na targu pełnym ludzi i nikt nie wie, co się z nią stało. Opiekuje się nią również zakonnica matka Agata, która prowadzi sierociniec założony przez babkę Emily. Młoda dziewczyna ma lekką obsesję na punkcie kobiet-morderczyń.  Interesuje się wszystkim, co dotyczy zabójstw przez nie popełnianych, poza tym jest całkiem normalna i sympatyczna. Nie da się jej nie polubić. Życie toczy się powoli, niby nieco sennie, ale jest to jedynie przykrywką dla buzujących emocji, które muszą kiedyś eksplodować. Czuje się od początku, że dojdzie do wybuchu, pytanie tylko, kiedy i dlaczego. Historia nabiera tempa, kiedy pojawia się Santi, kuzyn przybyły z daleka. Nagle okazuje się, że nic nie jest takie, jakie nam się wydaje być.

Bardzo lubię latynoskie klimaty w literaturze. Autorka jest, co prawda, Amerykanką, ale mieszka od lat w Meksyku i ma już to coś, co odróżnia pisarzy iberoamerykańskich od reszty. Nie potrzebują oni setek stron i nie wiadomo jakich efektów specjalnych, żeby napisać dobrą opowieść. Tu też jest taka magia w prostocie, a jednocześnie historia jest kompletnie zakręcona (w pozytywnym sensie), a zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło, co coraz rzadziej się zdarza. Jestem jak najbardziej pod urokiem i obserwuję bacznie, co dalej będzie wydawała Mała Kurka, bo jak na razie to naprawdę całkiem, całkiem fajne książki im wychodzą. Nie znam bliżej, ale wydaje mi się, że stoją za tym ludzie z pewnym pozytywnym bzikiem. Zachwycił mnie ten wpis na stronie internetowej:  

Kurza twarz

Wydawnictwo MAŁA KURKA wykluło się z namiętności czytania, ab ovo, pewnego słonecznego dnia 2010 roku. Jesteśmy przyjaciółmi i od nieskończoności wspólnie obserwujemy rzeczywistość przesiadując w barze Rico Babel Świat... czytamy.. Viva la gallina aunque sea su pepita!*


*Wiwat kura! Choćby i pypciowata...

Ponieważ dużo siedzę ostatnio i prywatnie, i zawodowo w internecie, lubię spotykać takie oryginalne igły w stogu siana. Tak już mam, że instynktownie wyczuwam, kto może się kryć po drugiej stronie, na ich profilu FB widać pasję i chęć kontaktu z czytelnikiem. No jest tam jakiś człowiek, a nie maszynka do wrzucania wpisów. Ja w każdym razie jestem na tak, bo to i moje klimaty i atmosfera wokół mi się podoba.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Dama z portretu

Zdarza mi się (jako, że serce mam podatne) zakochać od pierwszego wejrzenia w jakiejś książce. Spojrzę na okładkę i chcę ją mieć. Okazuje się często, że okładka to wszystko, co się może podobać, ale czasem trafiam na piękną opowieść, kryjącą się wewnątrz. Tak właśnie było z Portretem Pierre'a Assouline'a. Polecam tę książkę, komu tylko mogę, bo jest zachwycająca. 

Powieść ma formę pamiętnika zza grobu, ale spokojnie, nie ma tam żadnych żywych trupów, ani innych tego typu historii. Narratorką jest Betty de Rothschild, niezwykła kobieta, uwieczniona na portrecie przez samego Ingresa. Właśnie z tego portretu wspomina swoje życie i obserwuje losy swojej rodziny po jej śmierci w 1886 roku, a losy te są związane z obrazem słynnego malarza. Trafia on zawsze do najstarszego syna w kolejnym pokoleniu i w ten sposób poznajemy historię francuskiej gałęzi Rothschildów. 





Betty wyszła za mąż za swojego wuja Jamesa i razem przyjechali do Paryża w 1811 roku. James de Rothschild zbudował we Francji wielkie imperium bankowe. Był, wybaczcie mocne słowo, obrzydliwie bogaty. Ludzie, jak to ludzie, nie mogli mu tego darować. Chociaż jedną rękę wyciągali chętnie po pieniądze, za plecami nie szczędzili mu drwin i zwykłej wrednej złośliwości. Fakt, że Rothschildowie byli Żydami był oczywiście najczęściej wykorzystywany przeciwko nim. Jamesa sportretował zjadliwie Balzac w Komedii ludzkiej pod postacią barona Nucingena. Balzac, który z kasy Rothschildów czerpał pełnymi garściami. No cóż...

Betty słynęła ze swej urody, dobroci i działalności charytatywnej. Była przyjaciółką Szopena i Heinego. Bliskie relacje łączyły ją ze wspomnianą w poprzednim poście Delfiną Potocką. Na jej przyjęciach bywał cały Paryż, chociaż nie wszyscy przychodzili dla przyjemności i z czystymi intencjami. Nie można było jednak lekceważyć Rothschildów, można ich było nienawidzić, pogardzać nimi, ale lekceważyć tych, którzy potrafili wyciągnąć Francję z tarapatów, pożyczając jej miliard franków w 1871 roku. Sama Betty kierowała się w życiu zasadą, wpojoną jej przez rodziców: Kiedy się dużo posiada, trzeba się starać, by nam to wybaczono.

Le Château de Ferrières

Książka Assouline'a jest świetna, poetycka, ironiczna, czasem z odrobiną goryczy. Autor doskonale oddaje emocje, jakie mogły wywoływać u Betty życiowe zawirowania. Widać również jego zaangażowanie w tę historię. Bierze Betty w obronę i za jej pomocą mówi kilka słów prawdy na temat francuskiego społeczeństwa w XIX wieku.

Wzruszający jest opis wywózki dzieł sztuki z majątków Rothschildów do Niemiec w czasie drugiej Wojny Światowej. Byli kolekcjonerami, więc łupem nazistów padły bezcenne zbiory gromadzone od dziesięcioleci przez prawie wszystkich członków rodziny. Portret Betty też tam pojechał. Wojna przyniosła kres oszałamiającemu bogactwu. Oczywiście nie żyją w biedzie, ale nie byli w stanie utrzymać wszystkich swoich posiadłości. Część oddali państwu, ale niektóre niszczeją. 

Le Château de Boulogne-Billancourt, gdzie zmarła Betty de Rothschild

Kto lubi dobre wino, powinien kiedyś spróbować tego z Château Lafite Rothschild. Warte grzechu!



Rothschildowie byli przez pewien czas właścicielami Hotelu Lambert, który odkupili od Czartoryskich w 1975 roku. Ponieważ państwo polskie, ani wtedy ani w 2007 roku, nie wykazało zainteresowania tym ważnym w naszej historii obiektem, teraz należy do emira Kataru czy coś w tym stylu. Pomyśleć, że kiedyś był to ośrodek polskości na emigracji, a teraz nawet zajrzeć tam nie można. Szkoda, ale to temat na osobny wpis.




Dzięki tej książce pochyliłam się dłużej nad historią słynnej bankierskiej rodziny. Portret to lektura, do której będę wracała, mam ją zawsze gdzieś pod ręką, zakochałam się i tyle. Jest w niej coś urzekającego, delikatnego. Urok minionej epoki, ale i dowód, że to, kim jesteśmy i kim będą nasze dzieci dzieje się nie tylko tu i teraz, niesiemy jakiś bagaż i  przekazujemy go dalej. Z pokolenia na pokolenie. U jednych to wielkie fortuny, u innych niechęć do jakiejkolwiek pracy.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...