piątek, 8 marca 2013

Zew

Od wtorku nie mogę sobie znaleźć miejsca, cały czas myślę o zaginionych himalaistach. Rozgorzała wokół tego wydarzenia gorąca dyskusja, zwłaszcza wśród ludzi, którzy jeszcze tydzień temu nawet pojęcia nie mieli, że Polacy próbują wejść na Broad Peak. Teraz za to wie prawie każdy i oczywiście, jak to w Polsce, kraju najbardziej wykształconych ludzi na świecie (znamy się na wszystkim, a im trudniejsza dziedzina tym lepiej się znamy), ekspertów się namnożyło tysiące. Ja od razu się przyznam bez bicia, że w praktyce pojęcia nie mam o himalaizmie, moje kontakty z górami skończyły się na niezbyt wysokich rejonach Alp.  Jednak pasjonuję się historią polskiego himalaizmu, zatem moja wiedza jest czysto teoretyczna, oparta na literaturze, dotyczącej tematu.

Zainteresowanym polecam blog http://goryksiazek.pl/. Tam znajdziecie dużo książek o górach i ich zdobywcach oraz opinie na temat ostatnich wydarzeń napisane przez ludzi, którzy się na tym naprawdę znają.


Powracając, do mojego braku doświadczenia w temacie, najtrudniejsze momenty przeżyłam w Tatrach, gdy nieodpowiedzialny kolega zabrał mnie na trasę przez Zawrat w czasie zagrożenia lawinowego, a potem trząsł się tam ze strachu schodząc, a ja zrozumiałam, że on mi nie pomoże w razie czego. Umiesz liczyć, licz na siebie. Zlazłam do schroniska, gdzie zebraliśmy taki ochrzan od miejscowych, że do dziś mi wstyd za moją głupotę i nieodpowiedzialność. Uczucia kompletnej samotności, które wtedy poznałam oraz satysfakcji z tego, że sama dałam sobie radę, nie zapomnę do końca życia. Zrozumiałam też, że, choć góry mnie fascynują, nigdy nie będę nikim więcej, jak amatorskim podziwiaczem ich piękna. Ale rozumiem doskonale tych, którzy chcą je zdobywać. Rozumiem tę pasję.





Tak się złożyło, że jestem właśnie po lekturze książki Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu Tomasza Cichockiego. Zawsze miałam wokół siebie takie opowieści. Choć uwielbiałam Anię z Zielonego Wzgórza, wyżej w hierarchii stał Tomek, powieści Julesa Verne'a i Karola Maya. Tak mi zostało do dzisiaj. Nie bez powodu piszę o książce Cichockiego w kontekście tego, co wydarzyło się w Karakorum. Wielu ludzi zadaje sobie pytanie: Dlaczego ryzykują życie? 

Wystarczy jedno spojrzenie na globus, żeby zrozumieć, że samotny rejs dookoła świata, rozumiany wyłącznie jako podróż, nie ma sensu - wraca się przecież w to samo miejsce. Ma sens jedynie wtedy, gdy stanie się podróżą w głąb własnej duszy. Przez ponad 10 miesięcy przyglądałem się sobie w bezlitosnym lustrze oceanu, by dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. 

Taka filozofia życiowa nie znajdzie zrozumienia u zwykłego śmiertelnika, spędzającego osiem godzin w pracy, wracającego do domu, żony, kapci i telewizora. Nie znaczy to, że takie życie jest gorsze, jest po prostu tak inne, że dla niektórych niewyobrażalne. Jedni nie mogliby siedzieć w kapciach przed telewizorem, drudzy nigdy nie popłyną nawet na wycieczkę jachtem, czy nie przespacerują się do Morskiego Oka, nie mówiąc o samotnych rejsach, czy wspinaniu się zimą na ośmiotysięczniki. Ja jestem gdzieś pomiędzy tymi światami, na zasadzie chciałabym, ale boję się. A wgłębi duszy podziwiam i zazdroszczę odwagi. I nie oceniam, bo nie mam pojęcia o tym, co czują, gdy zmagają się z przyrodą. Mają przecież świadomość, że mogą zostać pokonani, a jednak idą na spotkanie nieznanego. Bez takich ludzi pewnie nadal siedzielibyśmy w jaskiniach, to ich ciekawość doprowadziła do oswojenia świata. 


Słaniam się na nogach za kołem sterowym. To już trzecia doba bez snu. I czwarta bez jedzenia. Jestem u kresu sił.   
I jestem szczęśliwy.
Owszem, można polemizować z takim pojęciem szczęścia, próbując udowodnić, że człowiek wyspany i najedzony ma się dużo lepiej, ale już w Biblii napisane stoi, że "Nie samym chlebem człowiek żyje". I choć może nie dokładnie chodzi w przytoczonym powiedzeniu o samotne rzucanie się na ocean, ale z grubsza, mniej więcej, właśnie coś w tym stylu, po głębszej analizie nam wyjdzie:) To pragnie nam też przekazać Tomasz Cichocki w swojej relacji z samotnego rejsu. Warto mieć marzenia i ambicje, warto stawiać przed sobą wyzwania, warto mieć pasję, warto coś kochać do szaleństwa. Po prostu warto! Szczęście dla niego ma zupełnie inny wymiar i wraz z kolejnymi zdaniami, zaczyna się go coraz lepiej rozumieć. 

Ale, ale...

Najbardziej dręczącym pytaniem, które nurtuje zapewne większość laików, jest pytanie o rodzinę, która czeka na powrót ukochanego człowieka. Tomasz Cichocki oddał w książce głos swojej żonie Ewie. Przyznam, że jej wypowiedź jest dla mnie jednym z najważniejszych fragmentów, bo stawia sprawę niezwykle jasno:

Zrozumiałam, że on się po to urodził! Czy mogę mu tego zabronić? To tak, jakby orła pozbawić skrzydeł. Już nie czuję się jak ktoś, kto się poświęca, tylko jak wybranka losu, której zadaniem jest towarzyszyć żeglarzowi i dbać o port, do którego zawsze powraca.

Tak, jestem Penelopą naszych czasów i jestem z tego dumna.

Nie mam żadnych wątpliwości, że to ogromne ryzyko, że balansujemy na cienkiej linie, że gdyby się nie udało, nie zostawiono by na nas suchej nitki. On wariat, ja nieodpowiedzialna. Ale właśnie dlatego ma to taką wartość: prawie niemożliwe, a jednak wykonalne. (...)

Nie pozwolę by moje lęki, które niezaprzeczalnie są we mnie, zawładnęły mną i pokierowały moimi działaniami. Nauczę się z nimi żyć i je oswajać. Żeby on mógł pchać świat do przodu, żeby mógł pokazywać młodym ludziom pozbawionym autorytetów, że można, że warto, że są ideały.

Nie idealizuję Tomka. Tomek nie jest ideałem  Tomek jest niezwykły, wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. To wielka różnica.

 Kapitan Tomasz Cichocki

Zew oceanu jest więc nie tylko ciekawą relacją z podróży dookoła świata, ale przede wszystkim dogłębną analizą emocji, które towarzyszyły Tomaszowi Cichockiemu w czasie rejsu. Taka lektura pomaga zrozumieć lepiej tych wszystkich "szaleńców", którzy dokonują rzeczy wielkich, niedostępnych dla nas maluczkich. Kapitan serwuje też czytelnikowi niemałą dawkę wiedzy na temat historii żeglarstwa. W swojej opowieści często odnosi się do literatury, własnych wspomnień, pozwalając nam zajrzeć do swojego intymnego świata, przez co ma się wrażenie bliskości z autorem. I chociaż wiemy, że rejs się udał, przez cały czas podświadomie trzymamy kciuki, żeby zakończenie okazało się szczęśliwe. A gdy już doprowadziłam kapitana do brzegu i wzruszyłam się jego spotkaniem z najbliższymi, musiałam przeczytać jeszcze to jedno, ostatnie zdanie:
Od jutra rozpoczynamy z Ewą i Mikim przygotowania do kolejnego rejsu. Dookoła świata. Bez zawijania do portów. Samotnie. Ale nigdy, przenigdy sam.


Ręce opadają, ale nie pozostaje mi nic więcej, jak tylko kibicować nadal. Ocean czy góry zawsze będą ich wzywać. Niewielu potrafi oprzeć się wezwaniu. Zew wymaga odpowiedzi, rozbrzmiewa echem w ich duszach. Nie daje spokoju, dopóki mu się całkowicie nie poddadzą.


Post Scriptum

Trzymałam kciuki za naszych, kiedy szli na Broad Peak. Nie wrócili w komplecie, co jest wielką ludzką tragedią. Nie wrócili do portu, do najbliższych. Zostali w górach, które kochali ponad wszystko. Od lat próbuję to zrozumieć, za każdym razem, gdy coś takiego się wydarza. A wydarza się częściej niż nam się wydaje.  Dlatego ciszej, ciszej, ciszej wobec niepojętego. No chyba, że ktoś był na ośmiotysięczniku zimą, wtedy jego opinię należy przyjąć z pokorą.

5 komentarzy:

  1. Jest taka rewelacyjna książka, którą czytałam dawno temu "Wołanie w górach" Michała Jagiełły. Przypomniała mi się w związku z tragedią himalaistów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wołanie akurat dotyczy ratownictwa w Tatrach i choć jest oczywiście bardzo ciekawą książką, z sytuacją w Himalajach nie ma wiele wspólnego, to dwa różne światy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie rozumiem ludzi, którzy nie rozumieją ludzi, którzy się w ten sposób realizują - poza kapciami,telewizorem i ewentualnie urlopem na plaży w czasie wolnym.
    Sama jestem raczej - na chwilę obecną - przedstawicielką zadkosadyzmu, ale tym bardziej doceniam tych, którzy szukają prawdy o sobie na środku wielkiej wody albo lodowej czapy.
    Fajny post, dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrozumienie to chyba klucz do wszystkiego. Żyj i daj żyć, a w tym wypadku nawet live and let die. Mam podobnie, im bardziej dryfuję w stronę kanapy, tym bardziej podziwiam tych, którzy się od niej odrywają. I w światy niezdobyte, nieodkryte idą.

      Usuń
  4. Napisałaś bardzo piękny, mądry tekst.
    Niech więc pozostanie cisza...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...