poniedziałek, 5 października 2015

Coraz mniej kartek w kalendarzu

Minęły dwa miesiące od ostatniego wpisu, a ja nawet tego nie odczułam! Czas ucieka w zawrotnym tempie i już tracę przez to głowę. Zapomniałam zarejestrować dzieci do dentysty, bo ocknęłam się tydzień po terminie, a przegapiony termin na NFZ to pół roku w plecy. Potworki starsze już chodzą do szkoły. Na przemian rano i w południe, więc wracają w południe i po południu. Na początku biegałam cztery razy dziennie odprowadzając i przyprowadzając, ale starszy podjął męską decyzję i teraz chodzi z koleżankami i kolegami, Pierwsza demonstracja samodzielności, która wprawiła mnie w zdumienie. Jaki on już duży! Do tego dochodzą treningi piłki nożnej dwa razy w tygodniu i jiu-jitsu też dwa razy. I ani się człowiek obejrzał, a tu już październik. A gdzie praca i wyjazdy zawodowe? W międzyczasie.

Żeby huśtawka emocjonalna była jeszcze większa, z codziennej rutyny wyrywają mnie takie wiadomości jak ta o sprzedaży praw do ekranizacji mojej książki czy o wyróżnieniu jej  jako "książki września" przez Magazyn Literacki KSIĄŻKI. Dyplom odbiorę w styczniu na gali w Bibliotece Narodowej. Trochę to nierealne dla mnie, ale, było nie było, właśnie się dzieje. Do tego dorzucić jeszcze wywiad ze mną w Do Rzeczy i wrażeń mam aż nadto.

A tu, jakby jakiś znak z nieba, w księgarniach pojawiają się Kalendarze Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. I czas nagle zwalania. Książkę wzięłam do rąk tuż przed snem, żeby tylko kilka kartek przewrócić, zorientować się szybko o co biega, bo zwykle padam na pyszczek w pięć sekund. Ale nie padłam na pyszczek. Czytałam do świtu. Wiedziałam już po przeczytaniu pierwszych stron Cukierni Pod Amorem, że MGA to mój typ człowieka, ale po Kalendarzach jestem tego pewna na 100%. 



Opowieść matki, której synowie opuszczają rodzinny dom, poruszyła mnie z oczywistych względów. Sama mam w sobie wieczne zdziwienie, jak szybko potworki idą przed siebie, jak szybko rosną, jak szybko dają sobie radę sami. Ile czasu jeszcze mi zostało? Kiedy już nie będę im potrzebna? Kiedyś będę czuła to samo, co czuje autorka, wiem to na pewno, ale strach przed tymi uczuciami już w sobie noszę. 

Smutna matka zmagająca się z syndromem opuszczonego gniazda to jedna z bohaterek powieści. Drugą jest mała rezolutna dziewczynka, którą kiedyś była. Mała Gosia dzielnie radząca sobie w roli starszej siostry. Wchodząca dopiero w życie, bezpieczna dzięki miłości rodziców. Małgorzata patrzy z nostalgią na Małgosię. Chwyta się wspomnień, odtwarza dawno miniony świat i dzieciństwo w Mińsku Mazowieckim (który swoją drogą powinien MGA nosić na rękach za tę książkę).

To rzadkie tak bardzo odnaleźć siebie samą w czyjejś książce. Jestem rozbita i wzruszona, nie ukrywam, że spłakałam się jak małe dziecko. Dobrze, że w nocy, gdy wszyscy spali. Chłopcy nie lubią, gdy jestem smutna. Poza tym, jak im wytłumaczyć, że boję się ich odejścia? Dla nich teraz nawet nie istnieje taka możliwość, a ja już wiem, że to nieuchronne. Nie mogłam też spokojnie czytać fragmentów opowiadających o silnej relacji z ojcem, mojego już ze mną nie ma i czułam tę dławiącą gulę w gardle "widząc" rękę dziewczynki w silnej dłoni ojca. Ech życie...

Postaram się mimo wszystko trochę zwolnić, zatrzymywać czas, wydłużać o kilka cennych minut spędzane razem chwile, rozmawiać częściej na błahe z pozoru tematy, pokazać im jeszcze więcej ciekawych rzeczy. I mówić im jeszcze częściej, jak bardzo ich kocham. I zrobię im pudło, w którym przechowam ich ukochane zabawki, żeby mogli dzięki nim wrócić kiedyś do wspomnień o dzieciństwie. I chyba zacznę spisywać naszą zwykłą codzienność, żeby mogli potem luki we wspomnieniach wypełnić. Muszę to zrobić, bo czas tak szybko przelatuje między palcami, coraz mniej kartek do wyrwania z kalendarza. Nie chcę potem żałować.

Polecam szczerze Kalendarze. Wszystkim. Mamom, ojcom, babciom, dziadkom i dorosłym dzieciom. Może wam, jak mnie, ta książka pomoże zrozumieć kilka spraw, pomoże zatrzymać się na chwilę nawet w najbardziej szalonym pędzie. Każdemu przyda się kilka spokojnych godzin nad mądrą, bardzo osobistą historią Małgosi i Małgorzaty. Są tacy, którzy twierdzą, ze to najlepsza książka MGA. Na pewno zupełnie inna od tego, co dotąd czytałam. A na dodatek okładka z obrazem Jacka Yerki, którego dzieła pojawiały się też na okładkach Siesickiej. Człowiek wraca do własnego dzieciństwa, do niebiesko-białego (w moim przypadku) kredensu babci i coś się w sercu zaczyna dziać.



2 komentarze:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...