Chciałabym podziękować Maryli Szymiczkowej (w całej jej dwoistości) za to, że przez dwa weekendowe dni wprawiała mnie w świetny humor, pozwalając zapomnieć o wszelkich strapieniach prywatnych i zawodowych. Siedziałam w ogrodzie, czytałam i śmiałam się w głos. Dawno żadna książka nie sprawiła mi tyle przyjemności. Tajemnica Domu Helclów to lektura doskonała w swoim rodzaju. I historia wciągająca, i postaci świetne, i język cud-miód, i humor, jaki lubię najbardziej.
Kraków. Rok 1893. Profesorowa Zofia Szczupaczyńska (ach to przywiązanie do tytułów) to główna heroina powieści. Tak, heroina prawdziwa z rozmachem i z charakterem. Choć urobiona po pachy nadzorowaniem służby, życiem towarzyskim Krakowa (znajomość wszelkich zależności i koneksji mogłaby niejednego wykończyć) i wspieraniem kariery męża (kóry nie bardzo chce ją robić), znajduje jeszcze czas na działalność charytatywną (w stylu tej rodzimych projektantów i sieci dyskontów - pomóc tak, by to zauważono). Jej poczucie chrześcijańskiego obowiązku pomagania potrzebującym (kłócące się czasem z drogą jej cnotą skrzętności) prowadzi ją prosto do Domu Helclów, w którym znajdują schronienie starsi ludzie potrzebujący opieki. Pensjonariusze są podzieleni na kategorie w zależności od stanu posiadania. I tak spotkać tu można baronową Banffy czy hrabinę Żeleńską jak również kompletnych biedaków.
W tym przybytku ufundowanym przez bogatą rodzinę bankierów zaczynają dziać się rzeczy straszne, które nie mają nic wspólnego ze spokojną starością. Znikają staruszki, dochodzi do morderstw, a profesorowa Szczupaczyńska aż płonie z ochoty, by zająć się czymś innym niż codzienność i odkrywa w sobie detektywa jak się patrzy. Nie zważając na swoją rolę życiową strażniczki domowego ogniska i kobiety, która nie powinna się pchać tam, gdzie jej nie oczekują, rzuca wyzwanie krakowskiej policji i sama przeprowadza skomplikowane śledztwo.
Wszystko w tej książce jest podane w doskonałych proporcjach, w żadnym momencie Szymiczkowa nie popada w przesadę serwując czegoś zbyt dużo. Złośliwe szpile są wkładane tam, gdzie trzeba, ale nie za głęboko, bo przecież z siebie się w końcu śmiejemy i nawet jeśli wyśmiewamy ten arystokratyczno - mieszczański Kraków końca XIX wieku, to nie zmienia to faktu, że Kraków lubimy. Zresztą wcale nie jestem pewna, że chodzi li jedynie o dziewiętnastowieczny Kraków, bo wiele spostrzeżeń jest tak bardzo aktualnych i dzisiaj, i to na terenie całej Polski jak leci. Brawa oczywiście za tło historyczne, te wszystkie detale i smaczki, które zawsze bardzo cenię, bo sama wiem, ile to wymaga pracy i siedzenia w archiwach.
Szczytem wyrafinowania jest dla mnie rekomendacja Michała Rusinka na okładce. Całość jest ten w sposób zapięta na ostatni krakowski guzik i choć nie wiem, czy było to celowe, ale jeśli tak, to jest to na pewno mistrzowskie posunięcie w mruganiu okiem do czytelnika. A jeśli nie, to i tak wyszło genialnie.
Zatem polecam i wszędzie chwalę. Weźcie Szymiczkową na wakacje, bo nikt wam takiej dobrej zabawy nie zapewni tego lata. A poniżej trzy fragmenty dla zachęty :), choć najchętniej wrzuciłabym tutaj całą książkę. Nie mogę doczekać się kolejnej wizyty w Krakowie, kiedy będę mogła podążyć śladami profesorowej Szczupaczyńskiej! Chciałabym napisać również, że czekam na jej dalsze przygody, ale czy autorce uda się dorównać temu błyskotliwemu debiutowi?