poniedziałek, 25 marca 2013

Po Czekoladzie czas na Brzoskwinie

Z nietrafioną lekturą o słodkim Paryżu przywędrowała do mnie również bardzo trafiona książka Brzoskwinie dla księdza proboszcza Joanne HarrisOczywiście kupiłam ją do swego zbioru Tour de France i przez wielki sentyment do Czekolady - filmu i powieści. To trzeci tom cyklu o Vianne Rocher, zamówiłam również drugi, Rubinowe czółenka, którego akcja rozgrywa się w Paryżu, a dotąd jakoś nie miałam okazji przeczytać.



Po ośmiu latach nieobecności, Vianne z córkami, Anouk i Rosette, powraca do Lansquenet, przywołana listem od nieżyjącej przyjaciółki Amande Voizin. W miasteczku ktoś potrzebuje jej pomocy. Okazuje się, że w tarapaty popadł niegdysiejszy zagorzały przeciwnik Vianne i jej Chocolaterie, proboszcz Reynaud. Mimo upływu lat problemy z jakimi zmagają się mieszkańcy miasteczka okazują się prawie takie same. Znów konfrontacja z "obcymi", którzy się tu osiedlili. Tym razem są to muzułmanie z różnych krajów Afryki Północnej. Niektórzy żyją we Francji od pokoleń, inni dopiero co przybyli. Początkowo relacje między nimi a miejscowymi układają się poprawnie, ale wkrótce różnice dają o sobie znać. W obu wspólnotach piętrzą się również konflikty wewnętrzne, co nie ułatwia dialogu między nimi. Vianne Rocher wie, że problem jest bardzo poważny, czuje niepokojący powiew wiatru,  towarzyszącego jej zawsze, gdy coś niedobrego ma się zdarzyć i wcale nie jest pewna, czy uda jej się zapobiec nieszczęściu, którego cień wisi nad Lansquenet.

Odnalazłam klimat dobrze mi znany z Czekolady, bardzo szybko zapomina się przy tej książce o całym świecie. W dodatku angielska autorka świetnie wyczuwa francuskie klimaty, co już zresztą wcześniej udowodniła. A wcale nie jest to takie łatwe, aby podejść ze zrozumieniem do mentalności francuskiej współczesnej prowincji. Trzeba ją naprawdę dobrze znać. Tu nie znajdziemy ani śladu stereotypów, o których pisałam przy okazji poprzedniej recenzji. Joanne Harris z precyzją analizuje sytuacje i emocje związane z napływem ludności, która nie zawsze chce się integrować z tubylcami, ale również nie zawsze może. Bez ferowania wyroków na korzyść jednych czy drugich, stara się przedstawić jasne i ciemne strony obu społeczności. Tematycznie jest to lektura bardzo na czasie, z wnikliwością analizująca przyczyny wrogości między ludźmi różnych kultur i wyznań. I jedną z nich jest oczywiście to, że nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Oceniają się po pozorach. Z pozorów urastają legendy. Nikt nie stara się weryfikować, jak jest naprawdę. Vianne szybko pojmuje, że czeka ją niełatwe zadanie, gdy kolejne próby zbliżenia między wspólnotami zawodzą, a zamiast oczekiwanej zgody, następuje eskalacja konfliktu, która prowadzi w końcu do tragedii.

Główna bohaterka ma też osobiste problemy, pojawia się niepewność co do solidności jej związku z ukochanym Roux (w Czekoladzie grał go wspaniale Johnny Depp), młodsza córka nie mówi, chociaż ma już osiem lat, a relacje z Josephine, wyrwaną kiedyś z rąk brutalnego męża, stają się bardzo napięte i podszyte niedopowiedzeniami. Powrót do Lansquenet staje się wiec dla Vianne próbą uczuć i podróżą w głąb własnego serca.

Czyta się z prawdziwą przyjemnością. Język jest piękny, obrazowy, bez jednego zgrzytnięcia, a opowieść snuje się powoli bez niepotrzebnych ubarwień. Jednak od początku można poczuć powoli narastające napięcie aż końcowego rozwiązania, kiedy to czytelnik pozostaje z uczuciem niedosytu, bo nadal nie ma pewności, co do wyborów życiowych głównej bohaterki. Zostanie w końcu na prowincji, gdzie czuje się prawie jak w domu, czy jednak strach przed byciem przywiązaną raz na zawsze do jednego miejsca znowu zwycięży i wiatr pogna ją dalej?

Zupełnie osobiście spodobał mi się opis sierpniowego Paryża, który Vianne opuszcza, aby udać się do Lansquenet. Czułam to parzące słońce tyle razy, a teraz znowu przeniosłam się tam w środku zimy. Oczywiście są i wspaniałe opisy przyjemności jedzenia, które moim zdaniem Harris opanowała do perfekcji. Naprawdę ma się wrażenie, że sok z tytułowych brzoskwiń spływa po naszych palcach. Poddałam się całkowicie urokowi tej powieści, a teraz czekam na Rubinowe czółenka zamówione na allegro. Chcę też zamówić inne powieści autorki, sposób, w jaki pisze, bardzo mi odpowiada, więc podejrzewam, że nawet jeśli nie będą to lektury z Francją w tle, mogą mi się spodobać. Ale zacznę chyba od Jeżynowego wina, bo w tej powieści znów pojawia się francuska prowincja i Lansquenet.








piątek, 22 marca 2013

Miał być słodki, a jest bez smaku...

Zdenerwowałam się trochę, bo kupiłam w końcu wyczekaną książkę Paryż mój słodki Amy Thomas i pierwsze, co rzuca mi się w oczy to okropne błędy w zdaniach i wyrażeniach francuskich. Książka jest oczywiście amerykańskiej autorki, nikt jej na rodzimej ziemi nie poprawił i tak została przeniesiona na nasz grunt, pewnie bez ingerencji kogoś znającego język. Nie wiem, dlaczego ktoś nie pomyśli, że takie książki mogą kupić ludzie znający francuski? A wydawałoby się logiczne, że tego typu pozycje mogą najpierw ich przyciągnąć. Przez te koszmarne byki padł mój cały entuzjazm. Jeśli błędy były celowe, aby pokazać nieporadność językową autorki, to nie zostało to podkreślone. Jednak w taką wersję trudno mi uwierzyć.



Kilka takich "kwiatków" wam przytoczę: 

ideés  - zamiast idées
du brioche - de la brioche
Elle est la mieux. (ona jest najlepiej) -  zamiast Elle est la meilleure. (ona jest najlepsza)
comfortable - zamiast confortable (po francusku jest z "n")
la Flute Gana - zamiast la Flûte Gana 
croisette - zamiast La Croisette (bulwar w Cannes)

Tu connais (znasz) Alexi et moi retournons à Canada (Alexi i ja wracamy do Kanady) - zamiast Tu sais (wiesz),...albo Tu connais la nouvelle?( znasz nowinę)
i au Canada

Je suis très excitant - przetłumaczone, jako "jestem podekscytowana" - w tej formie znaczy to jestem ekscytująca, powinno być je suis excitée

Connais-tu des bons boulangeries? - zamiast de bonnes boulangeries (la boulangerie i de bez s albo les bonnes boulangeries

Il y aura beaucoup! (Będzie dużo)  - zamiast Il y en aura beaucoup! (Będzie tego dużo)

Można też znaleźć takie cuda, że les Halles to zbieranina sklepów, do których przyjeżdża agresywna młodzież z banlieues, a w tabakach siedzą "staruszkowie o czerstwych twarzach popijający piwko ze swoimi kundelkami i sąsiadami" (!?). Po tym nawet niemiła pani w piekarni mnie nie zaskoczyła. Któż mógłby zapomnieć o słynnym paryskim grubiaństwie! To takie cliché! Jest tego dużo więcej. Pojawia się również błyskotliwa opinia o Francuzach "zniewieściałych, o wąskich biodrach" (nawet ja mam wąskie biodra przy niektórych Amerykanach).

Autorka zwiedziła w końcu Luwr szczególnie podobała jej się oczywiście Nike z Samotraki (czemu mam wrażenie, że tylko to zdołała zapamiętać?), wcześniej jej obcowanie ze sztuką wyglądało następująco:
Cóż ja mogę powiedzieć o Luwrze? Przehulałam osiem miesięcy  życia w Paryżu, a do najsławniejszego muzeum świata zawitałam dokładnie raz: W środku nocy, po pijanemu (...).  

Jest to więc już na pierwszy rzut oka niezbyt starannie dopracowana opowieść o Amerykance w Paryżu, która, choć deklaruje miłość do miasta i wszystkim się zachwyca, ma głowę pełną stereotypów. Oczekiwałam oryginalnego przewodnika po "słodkim Paryżu", ale autorka nie wyszła poza to, co jest już dobrze znane. Pierre Hermé, Ladurée, Lenôtre, Angelina i jeszcze kilka typowych miejsc uwielbianych przez amerykańskich turystów. Oczywiście jest też wymieniony Louis Vuitton i Seks w wielkim mieście, nie mogło być inaczej. Pozycja aż nadto przewidywalna i płytka, czego w sumie mogłam się trochę spodziewać, ale dałam się skusić, no bo wiecie, że kupuję wszystko, co o Paryżu opowiada. I jestem rozczarowana:( W dodatku nie polubiłam osoby, która mi tę historię opowiedziała. Może gdybym w jej opowieści odnalazła moje ukochane miasto, wybaczyłabym jej wszystko, nawet te nieszczęsne błędy, ale tak się nie stało. 

Po świetnej pozycji Oliviera Magny'ego Zakochany w Paryżu spodziewałam się kolejnej dobrej lektury zaserwowanej mi przez wydawnictwo Pascal. Pół winy jest mojej, wiem przecież, że z Amerykanami w Paryżu trzeba uważać. Nawet taki geniusz jak Woody Allen nie umie wyjść poza schematy, ale on przynajmniej genialnie o nich opowiada. A książce Amy Thomas do doskonałości daaaaleko. 

Czekam teraz na MAŁĄ PARYSKĄ KUCHNIĘ Rachel Koo. Z nadzieją, że Albatros wyda książkę po porządnej romanistycznej korekcie.

P.S.
Książkę rozpoczynają dwie strony entuzjastycznych rekomendacji, między innymi Davida Lebovitza, autora Słodkiego życia w Paryżu, Elizabeth Bard, która napisała Lunch w Paryżu oraz wspomnianej Rachel Koo. Dwie pierwsze pozycje polecam, naprawdę sympatyczne lektury.

środa, 20 marca 2013

Oto jest Paryż, czyli jak wkrótce spełni się dziecięce marzenie

Na pewno znacie to uczucie, które doskonale opisał Proust na przykładzie kultowej już madeleine. Chodzi o  nagłe przywołanie wspomnienia z dzieciństwa, które drzemie gdzieś głęboko ukryte i pod wpływem niespodziewanego impulsu wraca z wielką mocą, wywołując falę emocji związanych z tym, co kiedyś przeżyliśmy. Przytoczę mały fragment, bo W poszukiwaniu straconego czasu to lektura, na punkcie której mam lekkiego bzika:

I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą mi dawała ciotka (mimo że jeszcze nie wiedziałem i aż znacznie później miałem odkryć, czemu to wspomnienie czyniło mnie tak szczęśliwym), natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był jej pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wychodzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu (owa ścięta ściana, jedyna którą wprzód widziałem) i wraz z domem miasto, od rana do wieczora i w każdym czasie, rynek, na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice, gdzie załatwiałem sprawunki, drogi, którymi się chodziło, kiedy było ładnie. I jak w owej zabawie, w której Japończycy zanurzają w porcelanowym naczyniu pełnym wody kawałeczki papieru z pozoru byle jakie, które, ledwo się zanurzywszy, wydłużają się, skręcają, barwią, różniczkują się, zmieniając się w kwiat, w domy, w wyraźne osoby, tak samo teraz, wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swanna, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło — miasto i ogrody — z mojej filiżanki herbaty.


Własnie kilka dni temu coś takiego mnie spotkało na widok zapowiedzi cudownego albumu Miroslava Saska Oto jest Paryż. Książkę zobaczyłam pierwszy raz jako dziecko na półce koleżanki, której wujek przysyłał lektury dziecięce z Londynu. To były jeszcze lata siedemdziesiąte i na pewno mój pierwszy świadomy kontakt z pojęciem Paryż. Zazdrościłam bardzo koleżance, że ma taką ładną kolekcję zagranicznych książek, ale najbardziej pragnęłam tego albumu Saska. Chyba nawet płakałam rodzicom z tego powodu, a gdy tylko szliśmy w znowu w odwiedziny, zaraz pytałam  czy mogę obejrzeć i uwielbiałam te chwile, gdy dawano mi święty spokój na czas wizyty, mogłam sobie siąść i wertować. W końcu jednak trzeba było z żalem odłożyć na półkę. Gdzieś w głębi duszy, za każdym razem, marzyłam, że mi go podarują. Byłam pewna, że zasłużyłam na niego bardziej. Niestety! Musiałam się pogodzić z faktem, że takiej książki nigdy nie będę mieć. Po latach zapytałam nawet koleżankę, czy jeszcze ją ma, odpowiedziała, ze pewnie gdzieś leży, w piwnicy, u jej rodziców. W piwnicy!!! Nie miałam racji, że zasługiwałam na nią bardziej? U mnie na pewno leżałaby na honorowym miejscu i była jedną z tych ukochanych lektur.

Potem zapomniałam o niej, przegapiłam nawet reedycję z 2004 roku oraz wydanie francuskie, ale widocznie nie tak się miała skończyć ta historia, bo Dwie Siostry już wkrótce wydadzą Oto jest Paryż po polsku!



Miroslav Sasek (1916-1980) pochodził z Czechosłowacji, był z wykształcenia architektem, studiował też w paryskiej Szkole Sztuk Pięknych. W 1948 roku, z powodów politycznych, wyemigrował do Monachium, gdzie pracował między innymi dla Radia Wolna Europa. W 1959 roku ukazała się pierwsza z osiemnastu książek serii This is.... zatytułowana This is Paris. Sasek wspaniale ukazał dzieciom Paryż końca lat pięćdziesiątych. Ilustracje są proste, czytelne i przemawiające do wyobraźni. Wiem, bo sama tego doświadczyłam. Zresztą Sasek był wielokrotnie nagradzany, między innymi dwukrotnie otrzymał New York Times Choice of Best Illustrated Books of the Year za  This is London i This is New York.

Katedra Notre-Dame

Żelaznej Damy chyba nie muszę przedstawiać:)

Panorama Paryża według Saska


Planujemy w te wakacje pierwszą świadomą podróż potworków do Paryża, bo choć tam mieszkali jako niemowlęta, nic oczywiście nie pamiętają. Opowiadamy im, pokazujemy zdjęcia, ale ten album nie mógł się pojawić w lepszej dla nas chwili. Czekam na jego premierę niecierpliwie i wszystkim wokół o nim opowiadam, więc wam również. Mam nadzieję, że ukaże się w Polsce cała seria. Jestem pewna, że potworki pokochają tę książkę, tak jak Mapy Mizielińskich, a gdy pojawimy się w Paryżu, będą rozpoznawać miejsca z ilustracji. Zapowiada się świetna przygoda literacko-podróżnicza. Sama uwielbiam zwiedzać miejsca, o których czytałam, nakładać obrazy na słowa. Przecież do Paryża też najpierw wyjeżdżałam dzięki literaturze.

Nie ma lepszych książek, aby maluchy mogły poznawać świat zanim w niego naprawdę ruszą. Poza tym to wspaniały prezent dla każdego dziecka, na pewno będzie przez Dwie Siostry pięknie wydany (kto widział ich pozycje, ten wie, czego się może spodziewać). Nie wiem, co mogłabym jeszcze więcej napisać? Może, że to klasyka ilustracji dziecięcej, którą zachwycił się cały świat. W dodatku polskie wydanie, podobnie jak reedycja angielska z 2004 roku, ma posiadać suplement z informacjami o współczesnym Paryżu. Dla mnie, zakochanej bez pamięci w tym mieście, to pozycja absolutnie obowiązkowa. A dla dziecka, które się we mnie odezwało na widok tej okładki, to w końcu spełnienie marzenia. Album Miroslava Saska Oto jest Paryż po polsku na mojej półce. Chyba kupię dwa egzemplarze, bo jak potworki się dorwą, to serce mi będzie pękać! A ja chcę, żeby był tylko mój. 




 Łuk Triumfalny

 Esplanade des Invalides


Opera Garnier

 Sklep z koniną (istnieją takie do dziś)

 Metro 

Place de la Concorde


 Bukiniści

 Kilka innych pozycji z serii This is...
Więcej o autorze i jego książkach znajdziecie TU




wtorek, 19 marca 2013

Powrót do Wersalu

Zbawianie świata za pomocą internetu przeszło mi szybko. Stara a durna jestem czasami, wierząc, że można kulturalną wymianę zdań przeprowadzić. Grunt, że wyleczona już skutecznie, odnalazłam klimaty mi najbliższe i niech już tak pozostanie. Odłożę jednak Eugenidesa na później, żeby napisać o bardzo dobrej powieści historycznej wpisującej się w nurt literatury popularnej na poziomie. 

Odstawiłam na trochę lektury dotyczące Marii Antoniny, żeby nie wykończyć psychicznie siebie i was. Ale zawsze nadchodzi czas powrotu do ulubionych tematów, zwłaszcza, że na ciągle pod ręką miałam książkę Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu  Juliet Gray i w końcu opierać się nie mogłam za długo. Beletrystyka historyczna wydawana przez Bukowy Las jest po prostu dobrej jakości. Dodatkowo Juliet Grey, podobnie jak Sandra Gulland, to autorka, która nie idzie na łatwiznę, próbując przełożyć historię Francji tak, aby było łatwo, lekko, przyjemnie i po amerykańsku, co zawsze odbywa się kosztem wiarygodności. A ja mam zawodowe skrzywienie i wszędzie wietrzę kłamstwo i naciąganie faktów. Zwłaszcza, jeśli to nie służy niczemu poza ułatwieniem pracy pisarzowi. 



Marię Antoninę jako taką już znamy z wielu innych lektur, pisałam o niej przy okazji innej recenzji, ale postanowiłam jednak wspomnieć o pierwszym tomie tej trylogii, bo to naprawdę bardzo ciekawa lektura, mogąca przyciągnąć również czytelników niezbyt zainteresowanych historią. Zaletą tego typu powieści jest to, że są dostępne dla każdego i, nawet jeśli nie ma się pojęcia o postaci i jej historii, łatwo się je przyswaja, wychodząc w dodatku z całkiem solidną porcją wiedzy czysto historycznej. Znam wiele osób, których historia nie nęciła jako dziedzina nauki, ale zaprzyjaźnili się z nią właśnie dzięki tego typu lekturom. A i mnie, która w temacie się trochę bardziej orientuje, spodobała się powieść Juliet Grey. Mimo że czytałam kolejną wersję wydarzeń, które już dobrze znam z kilkunastu innych książek, dałam się zauroczyć.

Teraz pozostaje czekanie na kolejne dwa tomy. Ale mam jeszcze Kochankę Słońca Sandry Gulland, autorki naprawdę świetnej trylogii o Józefinie. To opowieść o Ludwice de la Vallière, metresie Ludwika XIV. Fascynująca historia młodej dziewczyny, wyniesionej do zaszczytów dzięki uczuciu króla, która skończyła swe życie w samotności, gdy tę miłość straciła na rzecz kolejnej faworyty.

Niełatwe było życie kobiet uzależnionych od kaprysów mężczyzn. Zwłaszcza, gdy byli tak niestali w uczuciach jak słynne francuskie Słoneczko. Z drugiej strony rola oficjalnej metresy musiała być jednak kusząca dla niedoświadczonej siedemnastolatki. Ludwik XIV stworzył w Wersalu dwór, którego zazdrościła mu cała Europa. I żył na tym dworze nieco odcięty od rzeczywistości, za co jego potomkom przyszło zapłacić własnymi głowami. Lecz póki Wersal się świetnie bawi, korzystając z przepychu i swobody obyczajów. Oczywiście pozory zachować trzeba, ale skwaszona mina królowej Marii Teresy mówi sama za siebie. Jej mąż do najwierniejszych nie należy. jedyną pociechą może być fakt, że wierny nie jest również swoim kochankom, często korzystając jednocześnie z wdzięków dwórek i pokojówek. Ludwika ujmuje nas swoją niewinnością oraz prawdziwą miłością do króla, któremu oddała swoje najlepsze lata, aby później nie pokochać już nikogo innego. 



Kochanka Słońca doskonale przybliża czytelnikowi tę mało znaną w Polsce postać. Słyszeliśmy bowiem oczywiście o markizie de Montespan, oskarżanej o stosowanie czarnej magii, matce siedmiorga królewskich dzieci czy o markizie de Maintenon, sekretnej żonie Ludwika XIV, ale Ludwika pozostawała dotąd w ich cieniu, a wydaje się być najsympatyczniejszą z całego szeregu słonecznych kochanek. 

Ludwik XIV ponad wszystko kochał kobiety i ich towarzystwo. Historycy mówią o co najmniej piętnastu metresach, z którymi miał dwanaścioro potomków, no a przecież i królowa nie mogła narzekać na jego zainteresowanie skoro urodziła ich sześcioro. Ludwika de la Vallière miała z nim córkę i trzech synów. Dwóch chłopców zmarło jednk w niemowlęctwie. Jej dzieci, tak jak większość nieślubnych potomków władcy, zostały przez ojca uznane i wychowane na dworze wraz z dziećmi z prawego łoża. 

Gulland to prawdziwa pasjonatka, szperająca w archiwach, odwiedzająca miejsca związane z bohaterami. Śledzę jej stronę internetową, na której opowiada o pracy, jaką wykonuje przygotowując się do pisania i widać, że podchodzi do swoich powieści z prawdziwym zawodowstwem. Nie ma się do czego przyczepić, jest to świetna beletrystyka historyczna, napisana z rozmachem i ze znawstwem, doskonale łącząca lekkość literatury popularnej z naprawdę ogromną wiedzą historyczną, zatem polecam, tak samo mocno, jak polecałam trylogię o Józefinie.

Wielokrotnie pisałam tutaj o swojej sympatii do wydawnictwa Bukowy Las. To właśnie ono uratowało Świat Książki, za co lubię je jeszcze bardziej:) Dodatkowo w maju pojawi się książka, na którą już czekam niecierpliwie. Będzie to powieść o Dagny Juel, żonie Stanisława Przybyszewskiego i ukochanej Muncha oraz Strindberga. Oczarowany nią był również Tadeusz Boy- Żeleński. Bardzo ciekawa postać! Ponieważ nie znalazłam jeszcze okładki, wklejam wam obrazek z wszystkimi zapowiedziami Bukowego Lasu na najbliższe miesiące. Moją uwagę zwrócił też Dom tajemnic, Kolor herbaty i Mofongo. Szczerze mówiąc na powieściach z tego wydawnictwa jeszcze się nie zawiodłam. Zwłaszcza na tych z Francją w tle:) 




Ponieważ dostałam maile z zapytaniem, gdzie kupuję książki (widzę, że robię się specjalistką od promocji), odpowiadam, że teraz korzystam ze strony http://aros.pl/, ale docierają do mnie też głosy (sama jeszcze nie próbowałam), że tu też jest dużo taniej http://www.profit24.pl/. Chyba kasę za reklamę powinnam zacząć brać:)) Żart oczywiście! Póki we mnie pasji i sił, polecać będę z czystej przyjemności i fajne wydawnictwa, i dobre książki, a zwłaszcza miejsca, gdzie można kupić taniej. I tym reklamowym akcentem kończę dziś moje do was przemówienie. Dobrego dnia i niech wam książki jak manna z nieba spadają:) Byle nie na głowę! Ta się może jeszcze przydać.




poniedziałek, 18 marca 2013

Tylko proszę cię, proszę - zmień ton!

Wpis usunęłam, nie mam czasu usuwać chamskich komentarzy ani ochoty odbierać jeszcze bardziej chamskich maili. Myślałam naiwnie, że wyjdzie z tego konstruktywna dyskusja. Nie wyszła. Pozdrawiam wszystkich, którzy wiedzą najlepiej i życzę im tego samego, czego oni mnie. Wracam do książek. Dobrego dnia




Ja wiem wszystko, nawet to, czego nie wiem i tak wiem!

piątek, 15 marca 2013

Gawędy o sztuce

Książek, o których dzisiaj piszę, nie trzeba tak naprawdę polecać ani reklamować. Powinno się je mieć w domu jak encyklopedię. Gawędy o sztuce oraz  Dalsze gawędy o sztuce Bożeny Fabiani to lektury, które mogą tylko wzbogacić. W dodatku, mimo podejmowania niełatwego tematu, napisane są tak ekspresyjnie, że wiedza bezboleśnie sączy się do głowy, a czytelnik nie odczuwa, że obcuje czasem z bardzo trudnymi zagadnieniami. 

Autorka nie serwuje tylko opowieści o najbardziej znanych twórcach i dziełach sztuki, ale stara się  nas wprowadzić na tereny dużo mniej popularne. Robi to tak finezyjnie, że jej książki czyta się z wielką przyjemnością. Bożena Fabiani nie boi się używać czasami języka bardzo obrazowego i prostego, aby dotrzeć także do młodszego lub mniej obytego ze sztuką czytelnika, przekazać mu ciekawe informacje, a jednocześnie nie przerazić skomplikowanymi terminami. Myślę, że to doskonałe pozycje dla chcących poszerzyć swoje horyzonty bez odczuwania zniechęcenia po przeczytaniu kilku stron. Nie ma tu wymądrzania się, chęci olśnienia erudycją, za to jest dyskretna, stonowana narracja, za którą niewątpliwie stoi ogromna wiedza i wielka pasja. Bo każdemu od razu stanie się oczywiste, że Bożena Fabiani kocha to, co robi. To książki pasjonatki, która dzieli się z czytelnikiem, zaprasza go do współodczuwania zachwytu, do poznawania, absolutnie nie wpuszczając przy tym tego nieznośnego dydaktycznego "smrodku", potrafiącego zmienić książkę w wykład akademicki. A wiadomo, z chodzeniem na wykłady już w moich czasach nie było najlepiej. Gdybym jednak miała taką nauczycielkę, jak Bożena Fabiani, siedziałabym w pierwszej ławce:)




Dla mnie najistotniejsze jest to, że to książki do delektowania się. Każdy rozdział dotyczy innego twórcy, stanowi zamkniętą opowieść. W każdej chwili można lekturę przerwać, by powracać do niej wielokrotnie, gdy przyjdzie ochota lub konieczność. Dwa najnowsze wydania PWN mają dobrej jakości zdjęcia i reprodukcje na kredowym papierze, ale autorka zachęca również do skorzystania z dobrodziejstw internetu i wyszukiwania najlepszej jakości obrazów, aby móc je sobie powiększać i kontemplować je bez końca w każdym detalu.



Po przeczytaniu wersji papierowej, "zachorowałam" na audiobooki w wykonaniu samej autorki. To musi być coś! Bożena Fabiani potrafi mówić tak emocjonująco, jak potrafi pisać, czego dowód daje w audycji radiowej Dwójki W stronę sztuki, więc można śmiało zastąpić książkę audiobookiem i gwarantuję, że będą to równie intensywne przeżycia, jeśli nie bardziej.

Audiobook












wtorek, 12 marca 2013

Max Factor nieco zaniedbany

Dzisiaj będę zrzędliwa, ale tylko trochę, bo jestem niezadowolona połowicznie, a połowicznie jestem usatysfakcjonowana. Otóż zakupiłam biografię Maxa Factora autorstwa Amerykanina Freda E. Bastena i jako że lektura niezbyt obszerna (po Wyznaję wszystko się wydaje takie niewielkie) przeczytałam szybko i teraz analizuję. Nie powiem, że nie jest ciekawa, bo nieco jest. O naszym rodaku, który stworzył kosmetyczne imperium, znane na całym świecie, wiadomo nam było niewiele, a szkoda, bo w końcu osiągnął wielki sukces w Hollywood. Jak to się stało, że ten niepozorny chłopak zawojował cały świat? Wszystkie gwiazdy chciały, by je malował i czesał, a on im pomagał wyglądać pięknie na ekranie. Dla zwykłych kobiet też wiele zrobił, bo wymyślał cuda niewidy ułatwiające robienie makijażu (on jest twórcą słowa make-up). Dobrze, że ktoś w końcu przybliżył Maxa Factora i to jest największy plus książki. Uważam jednak, że postać tego formatu zasłużyła sobie na biografię lepszej jakości.




Czepiam się, może i złośliwie, ale ponieważ lubię zagłębiać się w historię, szybko rzuca mi się w oczy powierzchowne potraktowanie tematu. Autor podobno korzystał z archiwów, prasy itp., itd., ale ma się wrażenie, że zrobił to trochę po łebkach. Zwłaszcza fragmenty dotyczące okresu przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych rażą naiwnością. Zostały pewnie napisane w oparciu o wspomnienia Factora, które musiały być nieźle podkolorowane. Otóż Maksymilian Faktorowicz urodził się w Łodzi lub w Zduńskiej Woli (ten trop pojawił się niedawno i chyba nie był znany autorowi). Jako młody chłopiec praktykował u aptekarza, potem wyjechał do Rosji, gdzie pracował ciężko, jako człowiek od wszystkiego (również makijażysta i fryzjer) w teatrze Bolszoj, a po odbyciu służby wojskowej, osiadł w Riazaniu, by tam otworzyć sklep z perukami i kosmetykami. Już trudno, przełknęłabym jakoś fakt, że Max był podobno tak cenny dla dworu carskiego, że poruszał się zawsze pod eskortą kilku strażników, aby nie uciekł, ale opowieść o ukrywanym przed dworem małżeństwie, z którego zrodziło się troje dzieci, jakoś mi dziwna się wydaje. A już historia ucieczki przez Karlowe Wary do USA naprawdę mnie rozbawiła. No sami przeczytajcie:


Długo tulili się w ramionach, a potem ruszyli w stronę lasu otaczającego Karlowe Wary. (...) Teraz razem z mężem i dziećmi brnęła przez zaśnieżony las. Szli głównie nocą, kiedy niebezpieczeństwo, że ktoś ich zauważy, było mniejsze. Pokonywali niekończące się kilometry, aż w końcu dotarli na polanę. Zobaczyli przed sobą port, w którym parowiec Molka III szykował się do rejsu do Ameryki.
I tak: statek nazywał się SS Moltke i wypływał z Hamburga (lista pasażerów poniżej), a nie z polany z portem. Wychodzi na to, że rodzina Faktorowiczów przeszła pieszo z Karlowych War do Hamburga! Prawie 500 kilometrów! Trochę to naciągana historia i widać wyraźnie  że autor się jej nie przyjrzał, ale wziął ją za pewnik bez szukania źródeł, które, jak widać, są dostępne nawet w internecie.

W książce ewidentnie brakuje głębszej analizy sukcesu Maxa Factora, właściwie nie wiemy za  bardzo, jak mu się to wszystko udało. Są podane fakty, zrobił to i to, tego i tego roku, ale nie ma za dużo informacji, jak to zrobił. Trochę lepiej jest już z okresem od przyjazdu do USA, pewnie dlatego, że łatwiejszy był dostęp do materiałów. Basten nieco beznamiętnie opisuje kolejne etapy kariery Maxa Factora, wymienia nazwiska sławnych ludzi, tytuły filmów, przy których pracował, omawia kolejne wynalazki w dziedzinie makijażu, ale trudno się przywiązać do postaci, wzruszyć czy nawet zachwycić, takie to jakoś jest oderwane od uczuć. Niemniej porcja wiedzy jest dość pokaźna, chociaż jak wspomniałam wcześniej, trzeba do niej podchodzić ostrożnie. Trochę drażni mnie to, że nie mogę się oprzeć na tej lekturze jak na pewnym źródle informacji, zwłaszcza, jeśli ma to być, było nie było, biografia.

W dodatku jest napisana (a może to tłumaczenie?) tak prostym językiem, że momentami aż  zgrzytałam zębami. Można było troszeczkę bardziej poetycko opisać śmierć pierwszej żony Maxa niż "padła martwa na chodniku" zaraz mi się ze zdechłą krową skojarzyło, ale żeby tak o kobiecie? Rozumiem, że matka już wtedy czworga dzieci ma prawo paść, ale żeby tak zaraz w literaturze pisać?


Max Factor zaistniał jako wizażysta filmowy prawie od samego początku istnienia kina. Jego kosmetyki do charakteryzacji ułatwiły znacznie pracę na planie. Był też doskonałym fachowcem w dziedzinie fryzjerstwa. Jemu zawdzięczała swoje rude włosy Rita Hayworth. Nie było w Hollywood żadnej większej produkcji, przy której by nie pracował, a aktorzy i aktorki domagali się jego usług. Umiał wydobyć z nich największe piękno. Potrafił również uczynić ich przerażającymi, gdy było to konieczne. Do historii kina przeszła jego charakteryzacja Borissa Karloffa w filmie Frankenstein z 1931 roku. Pracował ciężko nad wymyślaniem nowych kosmetyków dla największych gwiazd międzywojennego kina. Malował  Polę Negri, Judy Garland, Paulette Colbert, Joan Crawford, Elizabeth Taylor, Ritę Hayworth oraz wiele innych pięknych twarzy. Pokazał światu, że każdy rodzaj i kolor cery potrzebuje dostosowanego odpowiednio makijażu. Przez wiele lat królował niepodzielnie w Hollywood,  wciąż doskonaląc swoje wyroby. Światek filmowy cenił go i szanował, dowodem na to jest słynna piosenka Hooray for Hollywood:

Hooray for Hollywood!
You may be homely in your neighborhood.
Still, if you think that you can be an actor
See Mister Factor
He'd make a monkey look good!


Niech żyje Hollywood!

Tu gości cały lud

A jeśli chciałbyś zostać aktorem

Spotkaj  się z panem Factorem

On nawet z małpy zrobi cud!

 Hooray for Hollywood śpiewa Doris Day

Przymrużam oko na pewne niedoskonałości tej biografii, bo jak już wielokrotnie podkreślałam, amerykańscy pisarze z rzetelnością są czasem na bakier, piszą pod swojego czytelnika, który o realiach Europy końca XIX i początku XX wieku prawdopodobnie nie ma bladego pojęcia, więc trzeba prosto i na temat. I taka jest ta książka, bez emocji, sucha, prosta, opisująca schematycznie kolejny przykład amerykańskiego snu. Najwięcej zaangażowania wykazał autor w przedmowie i posłowiu, czuje się, że temat był dla niego ważny, ale, moim zdaniem, nie potrafił tego pokazać pomiędzy. Mimo to książka jest warta zauważenia, bo pierwsza w temacie. 


Galeria


Sklep Maxa w Riazaniu

Lista pasażerów SS Moltke  wśród nich rodzina Faktorowiczów

Sklep Maxa w Los Angeles, 1920








Muzeum Maxa Factora
 Przyrząd do ustalania idealnych proporcji twarzy









 Sztuczne rzęsy 
























 Max Factor


 Barabara Stanwyck

Jean Harlow


 Jean Harlow z Maxem Factorem



Jean Harlow z Maxem Factorem i jego trzecią żoną Jeannie

 Max Factor z modelkami na targach kosmetycznych

 Rita Hayworth
Rita Hayworth 1937 roku zanim stała się gwiazdą



Judy Garland w reklamie kosmetyków Maxa Factora



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...