czwartek, 31 grudnia 2015

Diabli nadali

Naczekałam się na tę książkę! Nie dość, że od pojawienia się jej w zapowiedziach do premiery minęło kilka miesięcy, to jeszcze postanowiłam się trochę potorturować i dorwałam się do niej dopiero otwierając prezent znaleziony pod choinką. Ze względów oczywistych czytanie w święta było poza zasięgiem matki trojga dzieci, ale święta minęły, wokół zapanował względny spokój i znalazł się w końcu spokojny wieczór i pół nocy, żeby spotkać się z Zochą Stryjeńską. 



Zanim jednak opowiem o samej książce Angeliki Kuźniak, muszę wspomnieć o tym, co w ciągu długich miesięcy oczekiwania działo się na profilu FB poświęconym Stryjeńskiej, bo to właśnie tam autorka przyciągnęła czytelników i wprowadziła ich w świat swojej bohaterki. Nie ulega wątpliwości, że była to najlepsza promocja książki, z jaką się do tej pory spotkałam. Wszyscy, którzy mieli przyjemność obserwować tę stronę, zakochali się w Stryjeńskiej do szaleństwa, choć jeszcze nie przeczytali ani jednej strony jej biografii. Pewnie wielu miało wcześniej jeno blade pojęcie o tym, kim była. Codziennie pojawiały się cytaty z zapisków Stryjeńskiej, często idealnie dobrane do tego, co właśnie działo się wokół. Majstersztyk, za który autorce należy się uznanie, bo zgromadziła mnóstwo ludzi wokół niszowego tematu, uczestniczyła w rozmowach prowadzonych w charakterystycznym dla Zochy stylu. A słowo "wybalansowałam" już stało się kultowe. Kto jeszcze nie poznał tej strony, niech natychmiast nadrobi zaległości. 


Oswajamy się z Zochą

Angelika Kuźniak, którą już raz wychwaliłam przy okazji biografii Papuszy, znów zmusza do zachwytu nad swoją pracą. Stryjeńska pozostawiła po sobie obszerne zapiski, w 1995 roku ukazały się jej pamiętniki Chleb prawie że powszedni i trzeba było nie lada zręczności, żeby wybrać z dostępnych materiałów te najtrafniej opisujące Zochę i przedstawić ją współczesnemu czytelnikowi. Autorce doskonale się to udało. Dzięki niej Stryjeńska stała się postacią ponadczasową, bliską i nam, Jej zmagania z rzeczywistością wcale nie trącą myszką. Zresztą, gdyby tak przeanalizować szczerze sytuację, to los kobiety, samotnej matki, próbującej pogodzić pracę, życie rodzinne i ambicje nadal jest nie do pozazdroszczenia. Dlatego się Zochę rozumie. I tę jej złość na świat, który za cholerę pomóc nie chce, a tylko kłody pod nogi rzuca. 



Stryjeńska była utalentowana, piękna (za takie wargi dziś płaci się grubą kasę;), mądra i miała poczucie humoru, czasem nieco wisielcze. Była też bezkompromisowa, porywcza, uparta i pełna namiętności. Wybuchowa mieszanka, która wyniosła ją na szczyty sławy, a jednocześnie zepchnęła w otchłań "nędzy i rozpaczy". Z jednej strony uznanie krytyki, z drugiej wieczna pogoń za pieniędzmi. Sława i rozwalone życie rodzinne. Jedna wielka, niezbyt szczęśliwa miłość do pierwszego męża i choroba weneryczna na pamiątkę po drugim. Wydaje się, że jedną ręką los jej podawał marchewkę, by drugą smagnąć batem po plecach. Miotała się biedna w tym swoim życiu niemiłosiernie, a wraz z nią jej troje dzieci - córka Magda, odrzucona od narodzin z powodu bycia córką, i dwaj synowie-bliźniacy Jacek i Jaś, wychowywani przez rodzinę ojca. 

Los artysty nigdy nie był łatwy. Sztuka to kochanka kapryśna, która często uczuciem obdarza dopiero po śmierci. Szczególnie trudne życie miały kobiety, decydujące się zajmować zawodowo sztuką. Sto lat temu patrzono na nie z politowaniem, jak na lekko sfiksowane. Kobietom wypadało co najwyżej hobbystycznie malować portrety, najlepiej dzieci i kobiet albo ewentualnie pejzaże. Trudno im było przebić się do męskiego świata, dlatego Stryjeńska studiowała w Monachium w chłopięcym przebraniu jako Tadeusz von Grzymała. Już ten jeden fakt świadczy o tym, że mamy do czynienia z niezwykle oryginalną osobą. I odważną nad podziw.

Potem zrezygnowała z prowadzenia domu i zajmowania się dziećmi, by móc malować. To rozdarcie między poczuciem obowiązku a powołaniem było dla niej wieczną udręką. Choć jej wybory mogą wydawać się kontrowersyjne, w tamtych czasach nie była przecież całkowicie wolna jako kobieta, w dodatku artystka. Jeśli chciała tworzyć na wysokim poziomie, musiała iść pod prąd. Nie dało się inaczej. Po rozwodzie z Karolem Stryjeńskim dzieci z automatu zostały przy ojcu, takie wtedy było prawo i tylko od życzliwości byłego męża zależało, jak będą wyglądały relacje matki z dziećmi. Karol już od lat uważał Zochę za stukniętą, próbował nawet zamknąć ją w psychiatryku, bo męczyła go jej zazdrość okazywana wszem i wobec. Uważał zapewne, że powinna jak inne panie tolerować mężowskie skoki w bok w imię dziwnie pojmowanego "dobra rodziny". Wolał z żony zrobić wariatkę niż przyznać, że sam świnia. Kobieca dola!

A Stryjeńska po prostu była sobą zawsze i wszędzie. Za to płaciła największą cenę w czasach, gdy zachowywanie pozorów było podstawą savoir-vivre'u. Zocha, podobnie jak Scarlett O'Hara, nie była damą, choć bardzo się starała. Naprawdę wierzyła, że stworzy ze Stryjeńskim rodzinę, że dziecko (koniecznie syn!) scementuje ich miłość na zawsze. Nie spodziewała się tylko, że to nie zawsze ona będzie dyktowała warunki (zamiast syna urodziła się córka), a dostosowywać się do innych po prostu nie umiała. Po latach, analizując swoje życie, miała świadomość, że wiele straciła również z własnej winy, zrażając do siebie ludzi, którzy chcieli jej pomóc. Bo Stryjeńska była gwiazdą swoich czasów, największą polską malarką dwudziestolecia działającą w Polsce. A i za granicą odnosiła sukcesy i była nagradzana. W trakcie poszukiwań materiałów do mojej książki, raz po raz trafiałam na artykuły we francuskiej prasie wychwalające jej talent. Francuscy krytycy byli szczerze zachwyceni kolorami i dynamiką jej obrazów. Niestety od strony finansowej radziła sobie bardzo słabo. Pieniądze, a raczej ich chroniczny brak, to temat przewodni w życiu artystki. 





Stryjeńska w prasie za granicą


Od strony emocjonalnej biografia Stryjeńskiej autorstwa Angeliki Kuźniak to lektura wyczerpująca. Podobnie jak po Papuszy czuję się poobijana. Od początku wiadomo przecież, że nie będzie happy endu, właściwie ze strony na stronę robi się coraz smutniej. Coraz bardziej szkoda Zochy, jej talentu, urody, inteligencji. Jedyne co pozostaje niezmienne to jej przewrotne poczucie humoru, wyostrzające się wraz z pogarszającą się sytuacją życiową. Nie przestawała być sobą do końca. Nie bawiła się w niuanse, konwenanse i polityczną poprawność. Na jej obrazach eksplodowały kolory, ale w jej życiu wszystko było białe albo czarne. Gdy miłość, to na zabój, gdy nienawidziła to całym sercem. Gdy malowała, nie było miejsca na nic innego, nawet na nią samą. Choć kochała dzieci, tak naprawdę nie przepadała za córką, nie cierpiała synowej, nie zależało jej na kontaktach z wnukami, Jeśli była z czegoś niezadowolona, dawał temu wyraz bardzo dosadnie. Nie potrafiła układać się, pertraktować, udawać. Była nieobliczalna, zaciągała długi, nie dotrzymywała terminów, oddawała po zastaw wszystko, co się dało. Komornicy i wierzyciele byli jej częstymi gośćmi, gdziekolwiek się nie zainstalowała. W Krakowie, w Warszawie, w Szwajcarii, we Francji czy w Belgii. Nie miała swego kąta, ciągle tułała się po wynajętych klitkach lub hotelowych pokojach. Z miasta do miasta, z kraju do kraju, ciągnąc za sobą walizki wypełnione tym, co było dla niej najważniejsze. Do tego dochodziła troska o dzieci, rodziców, obrazy, przyszłość, częste przeprowadzki, nieudane związki, niespełnione ambicje, niezrealizowane marzenia. Wieczna szarpanina i najboleśniejsze dla niej poczucie artystycznego niespełnienia. Było tego naprawdę zbyt wiele, nawet dla tak dzielnej osoby jak ona.


Los nie oszczędził jej niczego, przeżyła śmierć tych, których kochała najbardziej - rodziców, Karola, syna. Pod koniec coraz bardziej zamykała się w swoim świecie z dala od wszystkich, nawet od dzieci i wnuków. Zdiagnozowano u niej schizofrenię, konieczna była izolacja. Ta, która kolorową Polskę oddawała najpiękniej na swoich obrazach, zmarła z dala od niej, zapomniana. Niewątpliwie najwyższy to czas, by Zocha wybalansowała z cienia. Z pompą i rozmachem. 

Lektura książki Stryjeńska. Diabli nadali Angeliki Kuźniak to najlepsze zakończenie czytelniczego roku, jakie mogłam sobie wymarzyć. Świetnie napisana, pięknie wydana, taka dokładnie, jakiej się spodziewałam. Ja tej biografii nie polecam, ja sobie nie wyobrażam, że można jej nie przeczytać.

poniedziałek, 5 października 2015

Coraz mniej kartek w kalendarzu

Minęły dwa miesiące od ostatniego wpisu, a ja nawet tego nie odczułam! Czas ucieka w zawrotnym tempie i już tracę przez to głowę. Zapomniałam zarejestrować dzieci do dentysty, bo ocknęłam się tydzień po terminie, a przegapiony termin na NFZ to pół roku w plecy. Potworki starsze już chodzą do szkoły. Na przemian rano i w południe, więc wracają w południe i po południu. Na początku biegałam cztery razy dziennie odprowadzając i przyprowadzając, ale starszy podjął męską decyzję i teraz chodzi z koleżankami i kolegami, Pierwsza demonstracja samodzielności, która wprawiła mnie w zdumienie. Jaki on już duży! Do tego dochodzą treningi piłki nożnej dwa razy w tygodniu i jiu-jitsu też dwa razy. I ani się człowiek obejrzał, a tu już październik. A gdzie praca i wyjazdy zawodowe? W międzyczasie.

Żeby huśtawka emocjonalna była jeszcze większa, z codziennej rutyny wyrywają mnie takie wiadomości jak ta o sprzedaży praw do ekranizacji mojej książki czy o wyróżnieniu jej  jako "książki września" przez Magazyn Literacki KSIĄŻKI. Dyplom odbiorę w styczniu na gali w Bibliotece Narodowej. Trochę to nierealne dla mnie, ale, było nie było, właśnie się dzieje. Do tego dorzucić jeszcze wywiad ze mną w Do Rzeczy i wrażeń mam aż nadto.

A tu, jakby jakiś znak z nieba, w księgarniach pojawiają się Kalendarze Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. I czas nagle zwalania. Książkę wzięłam do rąk tuż przed snem, żeby tylko kilka kartek przewrócić, zorientować się szybko o co biega, bo zwykle padam na pyszczek w pięć sekund. Ale nie padłam na pyszczek. Czytałam do świtu. Wiedziałam już po przeczytaniu pierwszych stron Cukierni Pod Amorem, że MGA to mój typ człowieka, ale po Kalendarzach jestem tego pewna na 100%. 



Opowieść matki, której synowie opuszczają rodzinny dom, poruszyła mnie z oczywistych względów. Sama mam w sobie wieczne zdziwienie, jak szybko potworki idą przed siebie, jak szybko rosną, jak szybko dają sobie radę sami. Ile czasu jeszcze mi zostało? Kiedy już nie będę im potrzebna? Kiedyś będę czuła to samo, co czuje autorka, wiem to na pewno, ale strach przed tymi uczuciami już w sobie noszę. 

Smutna matka zmagająca się z syndromem opuszczonego gniazda to jedna z bohaterek powieści. Drugą jest mała rezolutna dziewczynka, którą kiedyś była. Mała Gosia dzielnie radząca sobie w roli starszej siostry. Wchodząca dopiero w życie, bezpieczna dzięki miłości rodziców. Małgorzata patrzy z nostalgią na Małgosię. Chwyta się wspomnień, odtwarza dawno miniony świat i dzieciństwo w Mińsku Mazowieckim (który swoją drogą powinien MGA nosić na rękach za tę książkę).

To rzadkie tak bardzo odnaleźć siebie samą w czyjejś książce. Jestem rozbita i wzruszona, nie ukrywam, że spłakałam się jak małe dziecko. Dobrze, że w nocy, gdy wszyscy spali. Chłopcy nie lubią, gdy jestem smutna. Poza tym, jak im wytłumaczyć, że boję się ich odejścia? Dla nich teraz nawet nie istnieje taka możliwość, a ja już wiem, że to nieuchronne. Nie mogłam też spokojnie czytać fragmentów opowiadających o silnej relacji z ojcem, mojego już ze mną nie ma i czułam tę dławiącą gulę w gardle "widząc" rękę dziewczynki w silnej dłoni ojca. Ech życie...

Postaram się mimo wszystko trochę zwolnić, zatrzymywać czas, wydłużać o kilka cennych minut spędzane razem chwile, rozmawiać częściej na błahe z pozoru tematy, pokazać im jeszcze więcej ciekawych rzeczy. I mówić im jeszcze częściej, jak bardzo ich kocham. I zrobię im pudło, w którym przechowam ich ukochane zabawki, żeby mogli dzięki nim wrócić kiedyś do wspomnień o dzieciństwie. I chyba zacznę spisywać naszą zwykłą codzienność, żeby mogli potem luki we wspomnieniach wypełnić. Muszę to zrobić, bo czas tak szybko przelatuje między palcami, coraz mniej kartek do wyrwania z kalendarza. Nie chcę potem żałować.

Polecam szczerze Kalendarze. Wszystkim. Mamom, ojcom, babciom, dziadkom i dorosłym dzieciom. Może wam, jak mnie, ta książka pomoże zrozumieć kilka spraw, pomoże zatrzymać się na chwilę nawet w najbardziej szalonym pędzie. Każdemu przyda się kilka spokojnych godzin nad mądrą, bardzo osobistą historią Małgosi i Małgorzaty. Są tacy, którzy twierdzą, ze to najlepsza książka MGA. Na pewno zupełnie inna od tego, co dotąd czytałam. A na dodatek okładka z obrazem Jacka Yerki, którego dzieła pojawiały się też na okładkach Siesickiej. Człowiek wraca do własnego dzieciństwa, do niebiesko-białego (w moim przypadku) kredensu babci i coś się w sercu zaczyna dziać.



wtorek, 4 sierpnia 2015

Ten jeden dzień, czyli wielka miłość w Paryżu

Wakacje w pełni, a wakacje to dla mnie również czytanie wyłącznie dla przyjemności. W ogrodzie, na hamaku, czytam książki, które dotąd kusiły, ale musiały poczekać. Już od miesiąca leżała na biurku bestsellerowa powieść Gayle Forman Ten jeden dzień, która, nie ukrywam, przyciągnęła moją uwagę okładką z Wieżą Eiffla. I chociaż po powieści dla młodzieży sięgam niezwykle rzadko, bo obecnie mieszczę się w przedziale 1-7 lat, a potem to już dużo, dużo powyżej, to dzięki francuskim akcentom trafiła do mnie ta książka, czego w ogóle nie żałuję.



Historia Allyson, młodej Amerykanki zwiedzającej Europę, która pod wpływem impulsu wybiera się w jednodniową podróż do Paryża z Willemem, nieznajomym chłopcem z Holandii, okazała się być wciągająca i skłaniająca do głębszych przemyśleń nawet dla mnie, mającej wiek nastoletni daleko za sobą. 

Przede wszystkim rozmyślałam o tym, o ile łatwiej jest dzisiaj spełniać swoje marzenia o podróżach. Młodzi ludzie w Polsce mają świat w zasięgu ręki, wypad do Paryża jest dla nich nawet łatwiejszy niż dla bohaterki powieści. Ja marzyłam o wyjeździe latami, do końca życia nie zapomnę upokarzającej procedury załatwiania wizy (a było to jeszcze w 2ooo roku), tych pytań urzędników, stania na mrozie przed konsulatem, a na miejscu we Francji ciągłych gróźb od pracodawców, że, jeśli czegoś nie zrobię po ich myśli, to anulują mi wizę. Zazdrościłam koleżankom przyjeżdżającym z "lepszego świata", że są wolne, niezależne od granic i polityki. Zniesienie wiz dla Polaków i wstąpienie do Unii Europejskiej odczułam jak pierwszy swobodny oddech. Od tej chwili żyłam naprawdę tak, jak chciałam.

Ale oczywiście Ten jeden dzień nie ma nic wspólnego z moją emigracyjną przeszłością. To lektura współczesna, dla młodych ludzi, dotykająca ich problemów i ich świata. Pierwsza miłość, poszukiwanie siebie, wybór życiowej drogi, trudne relacje z rodzicami - tematy zawsze aktualne, które swego czasu były bliskie i mnie, są podejmowane w tej książce w innej rzeczywistości, nieco innym językiem. Mimo to nie czułam się jak beznamiętny obserwator, bo autorce udało się zainteresować czytelniczkę dużo starszą. Pewnie dlatego, że o miłości czyta się w każdym wieku, a to jest bardzo dobra powieść o młodzieńczych uczuciach, o dojrzewaniu, o balansowaniu na granicy między dzieciństwem a dorosłością. Uśmiechałam się na wspomnienie własnego życia, gdy czytałam o tej amerykańskiej nastolatce, której życie zmienia całkowicie z powodu jednej decyzji podyktowanej sercem. Niby czasy zupełnie inne, ale ludzie zawsze marzą o tym samym. I te marzenia można realizować, nie zawsze jest to łatwe oczywiście, ale trzeba próbować. Jedno mogę na 100% obiecać: dużo szybciej przydarzy się wielka miłość w Paryżu niż namiętny romans z wampirem.

Duży plus oczywiście za paryskie tło dla tej romantycznej historii, która jednak nie kończy się w tej książce, co zaostrzyło mi apetyt, aby przeczytać kontynuację zatytułowaną Ten jeden rok. Gdybym miała teraz nastoletnią córkę, na pewno podsunęłabym jej powieści Gayle Forman. 


środa, 29 lipca 2015

Tajemnica Domu Helclów - kryminał tego lata


Chciałabym podziękować Maryli Szymiczkowej (w całej jej dwoistości) za to, że przez dwa weekendowe dni wprawiała mnie w świetny humor, pozwalając zapomnieć o wszelkich strapieniach prywatnych i zawodowych. Siedziałam w ogrodzie, czytałam i śmiałam się w głos. Dawno żadna książka nie sprawiła mi tyle przyjemności. Tajemnica Domu Helclów to lektura doskonała w swoim rodzaju. I historia wciągająca, i postaci świetne, i język cud-miód, i humor, jaki lubię najbardziej.




Kraków. Rok 1893. Profesorowa Zofia Szczupaczyńska (ach to przywiązanie do tytułów) to główna heroina powieści. Tak, heroina prawdziwa z rozmachem i z charakterem. Choć urobiona po pachy nadzorowaniem służby, życiem towarzyskim Krakowa (znajomość wszelkich zależności i koneksji mogłaby niejednego wykończyć) i wspieraniem kariery męża (kóry nie bardzo chce ją robić), znajduje jeszcze czas na działalność charytatywną (w stylu tej rodzimych projektantów i sieci dyskontów - pomóc tak, by to zauważono). Jej poczucie chrześcijańskiego obowiązku pomagania potrzebującym (kłócące się czasem z drogą jej cnotą skrzętności) prowadzi ją prosto do Domu Helclów, w którym znajdują schronienie starsi ludzie potrzebujący opieki. Pensjonariusze są podzieleni na kategorie w zależności od stanu posiadania. I tak spotkać tu można baronową Banffy czy hrabinę Żeleńską jak również kompletnych biedaków.

W tym przybytku ufundowanym przez bogatą rodzinę bankierów zaczynają dziać się rzeczy straszne, które nie mają nic wspólnego ze spokojną starością. Znikają staruszki, dochodzi do morderstw, a profesorowa Szczupaczyńska aż płonie z ochoty, by zająć się czymś innym niż codzienność i odkrywa w sobie detektywa jak się patrzy. Nie zważając na swoją rolę życiową strażniczki domowego ogniska i kobiety, która nie powinna się pchać tam, gdzie jej nie oczekują, rzuca wyzwanie krakowskiej policji i sama przeprowadza skomplikowane śledztwo.

Wszystko w tej książce jest podane w doskonałych proporcjach, w żadnym momencie Szymiczkowa nie popada w przesadę serwując czegoś zbyt dużo. Złośliwe szpile są wkładane tam, gdzie trzeba, ale nie za głęboko, bo przecież z siebie się w końcu śmiejemy i nawet jeśli wyśmiewamy ten arystokratyczno - mieszczański Kraków końca XIX wieku, to nie zmienia to faktu, że Kraków lubimy. Zresztą wcale nie jestem pewna, że chodzi li jedynie o dziewiętnastowieczny Kraków, bo wiele spostrzeżeń jest tak bardzo aktualnych i dzisiaj, i to na terenie całej Polski jak leci. Brawa oczywiście za tło historyczne, te wszystkie detale i smaczki, które zawsze bardzo cenię, bo sama wiem, ile to wymaga pracy i siedzenia w archiwach.

Szczytem wyrafinowania jest dla mnie rekomendacja Michała Rusinka na okładce. Całość jest ten w sposób zapięta na ostatni krakowski guzik i choć nie wiem, czy było to celowe, ale jeśli tak, to jest to na pewno mistrzowskie posunięcie w mruganiu okiem do czytelnika. A jeśli nie, to i tak wyszło genialnie.

Zatem polecam i wszędzie chwalę. Weźcie Szymiczkową na wakacje, bo nikt wam takiej dobrej zabawy nie zapewni tego lata. A poniżej trzy fragmenty dla zachęty :), choć najchętniej wrzuciłabym tutaj całą książkę. Nie mogę doczekać się kolejnej wizyty w Krakowie, kiedy będę mogła podążyć śladami profesorowej Szczupaczyńskiej! Chciałabym napisać również, że czekam na jej dalsze przygody, ale czy autorce uda się dorównać temu błyskotliwemu debiutowi?












wtorek, 28 lipca 2015

Kalendarze Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk 24 września w księgarniach

Czekam na zapowiadaną na wrzesień powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk Kalendarze. Autorkę lubię i cenię z wiadomych powodów, więc naturalne, że jestem ciekawa jej najnowszej książki. 

Ale już zupełnie obiektywnie - podbiła me serce urokliwa okładka z obrazem Jacka Yerki, na której odnalazłam kredens kuchenny mojej babci i odziedziczony po niej młynek. Od razu chwyciłam klimat wspomnień o dzieciństwie, które upłynęło mi w bardzo podobnej atmosferze. Im człowiek starszy, tym bardziej docenia i tęskni za czasami, które nie wrócą. Obrazy Jacka Yerki pojawiały się na okładkach książek Krystyny Siesickiej, a kim była Siesicka dla mojego pokolenia można długo rozprawiać i dlatego wybór właśnie tego obrazu tego artysty jest dla mnie dodatkowo ważnym akcentem łączącym Kalendarze z moim życiem. 





Obraz Jacka Yerki Zmierzch w kredensie
C Jacek Yerka
Żródło:
http://www.yerkaland.com/

Od pięknego opisu czasu przeszłego i miejsc utraconych zaczynał się pierwszy tom "Cukierni Pod Amorem" i pod jego wrażeniem odważyłam się napisać do autorki. Tak zaczęła się nasza znajomość, a potem współpraca. Wierzę, że w Kalendarzach ponownie odnajdę to, co nas zbliżyło.


Nota wydawcy:

Najnowsza książka bestsellerowej pisarki. Piękna i pełna osobistych wątków powieść o dzieciństwie.

„Masz siostrę!” – radosny okrzyk babci wybudził ją w październikowy poranek. To pierwsze, mocno utrwalone wspomnienie dziewczynki. Odtąd była starszą siostrą, mądrzejszą, odpowiedzialną. Jako sześciolatka zaczęła swoją drogę do dorosłości.

Wakacje co roku spędzała u dziadków na wsi. Całe dnie biegała boso po trawie, bawiła się ze zwierzętami, pomagała babci, prowadząc z nią długie rozmowy. 

Powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zabiera nas w podróż do małego podwarszawskiego miasta i mazowieckiej wsi, ukrytych w nich wspomnień, obrazów, wrażeń i ludzi. Dorosła kobieta – której synowie opuszczają właśnie rodzinne gniazdo – opowiada historię dziewczynki i odkrywa piękno zwyczajnych rzeczy. Rozmowa przy stole, rodzinna wyprawa pociągiem do sąsiedniej miejscowości, uścisk dłoni najbliższych. Potrafiły przynieść wielką radość i były – może wciąż są – na wyciągnięcie ręki.

Kalendarze to mądra opowieść, która pokazuje, że spokojne i z pozoru nudne życie potrafi być wielkim darem.

środa, 1 lipca 2015

Moje książki na lato (oczywiście z Francją w tle)

Wreszcie odpoczywam! Co prawda to jeszcze nie urlop, ale obowiązków zawodowych znacznie mniej. Znajdzie się zatem i czas na pisanie bloga. W tej chwili kompletuję wakacyjny zestaw lektur dla mnie i dla chłopców. Oczywiście nie oddalam się od moich ulubionych francuskich tematów. Może i kogoś z was zainteresują książki, które wybrałam na letnie dni? Czekam właśnie na album o Lartigue'u, jednym z najsłynniejszych fotografów, który robił doskonałe zdjęcia dokumentując swoją epokę, pracował między innymi z Antoine'em. 



Dla mnie ten rok szkolny kończy się pełnym sukcesem. Mój potworek starszy dał radę, świadectwo pełne pochwał, a od wrześnie powtórka z rozrywki z potworkiem średnim. Teraz mam ich wszystkich trzech w domu, więc nie ma mowy o wakacjach w sensie błogiego odpoczynku :) Zawodowo też nie jest nie najgorzej, bo pewnego czerwcowego wieczoru czekała na mnie taka niespodzianka ze strony jednego z najlepszych specjalistów od mody w Polsce. 


Jacques Henri Lartigue. Wynalezienie artysty

Madeleine w Paryżu


Księżyc nad Bretanią





Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)

Ten jeden dzień


Belle epoque


Sklep w Paryżu

Bajki Charles'a Perraulta


Szampańskie dni


Od Marii Walewskiej do Sisleya czyli Piękno bez granic




Paryż wyzwolony


Hotel Ritz


W lodach Prowansji


Historia XIX wieku



A moja książka już na wakacjach w kraju i na świecie.















poniedziałek, 1 czerwca 2015

Gdy mama pracuje dzieci się nie nudzą albo książka najlepszym przyjacielem matki i dziecka


Maj był dla mnie bardzo pracowitym miesiącem, bo promowałam moją książkę, a że model rodzinny mamy taki, jaki mamy, czyli zawsze i wszędzie razem, Potworki towarzyszyły mi dzielnie. Całe szczęście, że przed wyjazdem, w ostatniej chwili, wepchnęłam do walizki dwie świetne książki Naszej Księgarni. Ponieważ na atrakcje czysto dziecięce nie było czasu, w ciężkich chwilach ratowaliśmy się czytaniem. Dzięki temu szkody poczynione przez chłopców były znacznie mniejsze. Ot, drobna demolka poczekalni w Pytaniu na Śniadanie i dwie czy trzy bójki na Stadionie Narodowym. W sumie, jak na ich możliwości, drobnostki.

Pierwsza pozycja zadziałała na mnie jak Proustowska madeleine i przeniosła mnie wprost do dzieciństwa. Ileż w niej wspaniałych wspomnień z czasów odkrywania magii książek! A te ilustracje! Prawdziwe dzieła sztuki, które od razu chce się w ramki oprawiać i w dziecięcym pokoju wieszać na ścianach. Jeszcze mam na półkach te książeczki, które złożyły się na ten piękny zbiór. Cieszę się bardzo, że i moje dzieci mają swój egzemplarz i zatapiają się w nim tak jak ja kiedyś. A tam Bahdaj, Świrczyńska, Bechlerowa. I Prawie wszystkie przygody Zuzanny Ady Kopcińskiej i Zajączek z rozbitego lusterka. Zanim oddałam dzieciom, musiałam sama nacieszyć się tą niezwykłą książką. 





Żeby nie było, że moje Potworki tylko na klasyce jadą, polecam też pozycję wspólczesnego autora, który, moim zdaniem, powoli sam staje się klasykiem literatury dziecięcej. Świadczy o tym książka Kasdepke dzieciom wpisująca się doskonale w znaną już i uwielbianą serię, na którą składają się takie tytuły jak Brzechwa dzieciom, Tuwim dzieciom czy Osiecka dzieciom. Tom zbierający dorobek pisarski ostatnich lat jest jak najbardziej uzasadniony, bo Grzegorz Kasdepke ma czym się pochwalić. W książce są bajki, zgrupowane w rozdziale Bajkolandia, są opowieści o Bodziu i Pulpecie, o Mai i Filipie, o Kacprze, jest też piękny rozdział O uczuciach, no i jest nasz ulubiony detektyw Pozytywka. Bo oczywiście twórczość Grzegorza Kasdepke nie jest nam obca, moi chłopcy już dobrze znają i kochają, ale i ten zacny tom znalazł od razu swoje miejsce w naszym domu pełnym książek. A ostatnio odwiedził z Mławę, Warszawę i Kielce.



Książki dziecięce Naszej Księgarni biorę w ciemno, jeszcze nigdy się nie zawiodłam. Jest to jedno z niewielu wydawnictw, które nie poświęciło jakości dla profitów. Dlatego trwam przy nim wiernie, bo za taką dbałość o czytelnika lojalność się po prostu należy.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Pójdź, dziecię! ja cię uczyć każę! czyli wyznania matki-wariatki

Moje dzieci nie mają ze mną łatwego życia. Jest to spowodowane nadopiekuńczością oczywiście. Typowy problem większości matek. Jestem świadoma swoich matczynych ułomności, dlatego staram się z nimi walczyć. Starsze potworki uciekają ode mnie, gdzie pieprz rośnie. Uwielbiają być tylko z tatą, bo wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. Ostatnio pojechali razem na pierwszy duży mecz na wrocławskim stadionie. Tylko z tatą i wujkiem. Byli wniebowzięci. I chociaż ja w tym czasie dzwoniłam do nich o kilka razy za dużo, jakoś przeżyłam. Uważam to za mój wielki sukces, bo strach o dzieci jest moją obsesją, która spędza mi sen z powiek. Oprócz obaw o ich bezpieczeństwo, mam także fioła na punkcie ich edukacji. Nie znaczy to, że chcę mieć za parę lat lekarza i prawnika, to nie to, ale po prostu nie chcę, żeby byli głupkami, co to nic nie kumają. Żadnej aluzji literackiej, żadnego inteligentnego dowcipu. Boję się, że nie będą umieli czytać i pisać po polsku, analizować i wyciągać wniosków, bawić się słowami i poprawnie ich używać. 

Wychodzę z założenia, że strzeżonego Pan Bóg strzeże, a kontrola jest najwyższą formą zaufania, dlatego mają w domu drugą szkołę. Zakupiłam dla mojego pierwszoklasisty serię Tropiciele z WSiP, mają cały box na wyprzedaży, bo wiadomo - rządowy podręcznik. Oprócz tego sięgnęłam po dwie świetnie sprawdzające się, jak się już dotąd okazało, książki. Pierwsza to reprint elementarza Falskiego znanego nam z dzieciństwa. Stare, ale jare. Przypadł bardzo do gustu najstarszemu, ze względu na to przede wszystkim, że nie jest ubżdżony kolorami i krzykliwymi ilustracjami. Teksty są na białym tle i z czcionką  na każdym etapie dostosowaną do umiejętności dziecka. Zaczyna się od największej i przechodzi przez średnią do mniejszej, gdy dziecko już biegle czyta. Na stronach wprowadzających nowe literki wszystko jest czytelnie rozbite na sylaby i głoski, a litery są prezentowane jako drukowane i pisane, co pozwala ogarnąć różnice i podobieństwa bez konieczności skakania wzrokiem.

Mniejszy potworek, który naukę w szkole zacznie we wrześniu, zapałał autentyczną miłością do Poczytam ci, mamo. Elementarz Beaty Ostrowickiej z rewelacyjnymi ilustracjami Katarzyny Kołodziej wydanego właśnie przez Naszą Księgarnię i możecie mi wierzyć, postępy są SPEKTAKULARNE. Jesteśmy z mężem w pełnym zachwytu szoku, jak szybko załapał, o co biega. Wieczorami odbywa się wspólne czytanie, leżymy pokotem na łóżku, każdy ze swoim czytadłem, chłopcy opanowują elementarze, a we mnie zwiększa się płomień nadziei, że jednak nie będę miała analfabetów za synów.



Książka Beaty Ostowickiej ma wspomagać naukę czytania. Podobnie jak u Falskiego, ilustracje nie włażą nachalnie na tekst, nie rozpraszają uwagi, ale towarzyszą dziecku. Poręczny format w twardej oprawie zachwyca jakością, ale to akurat w przypadku NK to żadna nowość. Elementarz przeprowadza dziecko przez trzy etapy nauki czytania. Najpierw ilustracje pomagają zapoznać się z bohaterami i światem, w którym żyją. Pojawiają się pierwsze słowa zachęcające do czytania metodą globalną (całymi wyrazami). Na drugim i trzecim etapie poziom trudności zwiększa się łagodnie, wprowadzone zostają litery, dzielenie na głoski i sylaby, choć metoda globalna nadal pozostaje dominująca. Nie jestem specjalistką, więc nie chcę się wgłębiać w zbyt poważne wywody, ale ponieważ jestem doświadczoną już matką, mogę bez cienia wątpliwości polecić tę świetną pozycję każdemu rodzicowi, który poszukuje dróg harmonijnego rozwoju dla swoich dzieci. Wiem, że takich rodziców jest sporo, zatem korzystajcie z jak najszerszej oferty, bo nikt nie przypilnuje edukacji dziecka jak rodzic.

Cieszę się, że są tak dobre i merytoryczne publikacje, które pozwalają ukoić moje matczyne nerwy! 

piątek, 17 kwietnia 2015

Księżna Mediolanu

Pisałam już kilka razy, że bardzo lubię powieści historyczne Renaty Czarneckiej. Królowa w kolorze karminu o Barbarze Radziwiłłównie była jedną z pierwszych książek, które przeczytałam po powrocie z Paryża. Spodobała mi się i zaczęłam sięgać po kolejne powieści autorki. I tak od pięciu lat. 

Jestem świeżo po lekturze Księżnej Mediolanu i znów dałam się oczarować przez świat przedstawiony w książce. Podkreślałam zawsze, że Renata Czarnecka ma dar wciągania czytelnika w opowiadaną historię tak, że staje się bliskim obserwatorem rozgrywających się wydarzeń. Czuje, słyszy i widzi. Opisy strojów, zapachów, krajobrazu - wszystko składa się na specyficzny klimat tej książki. 





Towarzyszymy Izabeli Aragońskiej w jej podróży do Mediolanu, gdzie ma spotkać zaślubionego per procura księcia Giana Galezza Sforzę. Od początku stajemy po stronie tytułowej bohaterki, która nie jest wcale oczekiwana z niecierpliwością przez młodego męża. Ten woli towarzystwo przystojnych dworzan. Żonę zaniedbuje, najczęściej uciekając przed nią do wesołych kompanów, a ona biedna łyka łzy, starając się zdusić w sobie dumę dla dobra relacji między księstwami. Nad wszystkim dominuje posępna i złowroga postać wuja obojga małżonków regent Mediolanu Ludovico Sforza, zwany Moro, który kieruje ich losem tak, jak nakazują mu gwiazdy za pośrednictwem podejrzanego zausznika.



Izabela Aragońska księżna Mediolanu
Giovanni Antonio Boltraffio



Życie Izabeli nie było usłane różami, tym bardziej zadziwia siła tej kobiety, której los nie oszczędzał. Przeżyła najgorsze chwile, jakie może przeżyć kobieta: była upokarzana, niekochana, więziona, odebrano jej syna, umierały jej dzieci, a jednak potrafiła przetrwać wszystko, wychować doskonale córkę (znaną nam Bonę) i uczynić z niej królową Polski. Gdy pozna się dokładniej losy matki, przestaje dziwić silny charakter córki. Te kobiety nie miały wyjścia, całe życie musiały walczyć o uznanie należnej im pozycji, o majątek, o szacunek i o przetrwanie. Początkowo zależne od mężczyzn, uwikłane w walkę o władzę, stały się twarde, a czasami nawet bezwzględne. Autorka Księżnej Mediolanu doskonale ukazała skomplikowane relacje, w jakie została wplątana młoda żona i matka. 

Izabela była bardzo interesującą kobietą i cieszę się, że Renata Czarnecka przybliżyła mi tę postać. Polecam dwie ciekawe strony zwolenników teorii, że Izabela jest prawdziwą Moną Lisą. Znajdziecie tam mnóstwo portretów i ciekawych informacji:
http://www.kleio.org/en/history/famtree/sforza/374.html
https://www.facebook.com/thetruemonalisa/timeline




czwartek, 26 marca 2015

Kotek Marotek, czyli urok czarno-białych ilustracji



Kotek Mamrotek z tekstem Piotra Olszówki i ilustracjami Kacpra Dudka to książka wpisująca się idealnie w nurt kreatywnej literatury dziecięcej. Już wielokrotnie podkreślałam, że książka dla dzieci w naszym kraju ma się świetnie, a pozycja proponowana przez Naszą Księgarnię jest tego świetnym przykładem.

Kotka Mamrotka od razu chwycił mój średni potworek z duszą artysty i wybujałą po samo niebo wyobraźnią. Kazał go sobie skserować, aby nanieść swoje kolory, ale w końcu zrezygnował, stwierdzając, że i tak jest to piękna książka. Możliwość dopowiedzenia sobie własnej historii do każdej ilustracji najpierw wprawiła go w zdumienie, ale szybko pojął, że to świetna zabawa. Piotr Olszówka jest przewodnikiem, który dyskretnie podpowiada w jakim kierunku mogłaby potoczyć się akcja, ale niczego nie narzuca.

Potworek średni lubi opowiadać, lubi wymyślać, uwielbia odlatywać w najbardziej zakręcone opowieści dziwnej treści. Słowem jest dziwny jak jego poezja i taka książka to dla niego drzwi do krainy wyobraźni, w której rządzi niepodzielnie. Lubię patrzeć, gdy pochyla się nad  tą książką i coś sobie mamrocze pod nosem, wodzi palcami po czarnych liniach "Mamo, można pięknie rysować bez kolorów, prawda?". Ano można synku, można, czasem nawet piękniej niż kolorami.

Myślę, że gdyby zechciał jednak dorzucić nieco koloru, to Kotek Mamrotek by się nie obraził, ale na razie nie ma takiej potrzeby, bo świat przedstawiony w książce wbrew pozorom jest bardzo kolorowy i tak wciąga w dziecko, że zapomina o chęci jego podkolorowania.

Dla mnie, jako matki wielbicielki czerni, podobne książki od razu stają się obiektem pożądania i lądują na półce dziecięcej, by wyrabiać w chłopcach poczucie smaku.

wtorek, 24 marca 2015

Dom nad klifem

O Maeve Binchy przeczytałam po raz pierwszy na blogu Notatki Coolturalne. Kasia ma podobne upodobania literackie, zatem było duże prawdopodobieństwo, że i mnie spodobają się książki Binchy. WAB zaczął je wydawać w tym roku, więc się rzuciłam natychmiast na Dom nad klifem, zaczęłam czytać i przy tym czytaniu coś mnie uwierało. Nie to, że się nie podoba, bo podoba, ale jednak coś nie tak.


Odkładałam, wracałam, czytałam i znowu odkładałam, żeby pomyśleć. Aż doznałam olśnienia. Toż to zupełnie inna bajka niż te opowiadane na naszym rodzimym gruncie! Wszystko w Domu nad klifem jest na opak. Główna bohaterka, Chicky, przeżywa wielką miłość w wieku dwudziestu lat, goni za facetem do Ameryki pozostawiając w Irlandii oburzoną jej zachowaniem rodzinę i po początkowych akapitach zaczyna się zdziwienie. To nie będzie o miłości? To, co stanowi siłę napędową polskich romansideł, na co czekają polskie bohaterki i czytelniczki, co ma być nagrodą dla wypatrujących szczęścia kobiet, tu zostaje wywalone za burtę kilkoma konkretnymi zdaniami i po sprawie.

Okazuje się, że są inne sposoby na życie kobiety, inne drogi, inne uczucia. Można realizować się w pełni bez wypatrywania tego, co to ją zwiąże i wychłosta, a ona jeszcze będzie prosić o więcej. Można dawać miłość i ją otrzymywać nie mając męża i rozkosznych bobasków wokół siebie. Bo szczęście przychodzi do nas różnymi drogami i zapewne przyjdzie i do ciebie, jeśli dasz mu szansę na objawienie się w innej postaci. I to się nazywa dawać pozytywne emocje! 

Binchy, jak wiele innych autorek, również opowiedziała o szukaniu i znajdowaniu swojego miejsca, ale nie zawęziła kobietom horyzontów. Zdaje się mówić: Facet to nie wszystko, co się liczy. Ty się też kobieto liczysz, twoje marzenia, twoja samotność, twoje wybory, choćby najdziwniejsze, składają się na ciebie i twoje życie. I nic nikomu do tego, jak chcesz żyć. 

Jednocześnie w powieść nie brakuje lubianych motywów blisko związanych z literaturą pokrzepiającą kobiety. Bo jednak życie tak zupełnie bez emocji też nie jest dobre. Kochać trzeba, dawać z siebie trzeba, być z innymi ludźmi, zwłaszcza potrzebującymi pomocy, trzeba jak najbardziej. Jest zatem przytulny dom, który daje schronienie, jest irlandzka przyroda zapierająca dech w piersiach i są postaci o rozmaitych, głównie skomplikowanych historiach, które odnajdują swoje miejsce na ziemi w ciepłym i bezpiecznym domu nad klifem.

Jestem zdecydowanie pod urokiem dobrze opowiedzianej historii bez dłużyzn i marudzenia. Maeve Binchy musiała być bardzo energiczną osobą, przynajmniej ja tak to odczułam podczas lektury. Żadne tam mdlejące mimozy, powłóczyste spojrzenia, drżenie i omdlewanie, tylko życie, które się dzieje tu i teraz, czasem ucieka zbyt szybko.

poniedziałek, 16 marca 2015

Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe

Nieodmiennie bawią mnie książki, w których odwraca się role i pozwala się dzieciom wczuć w sytuację innych. Ostatnio miałam okazję czytać z moimi potworkami dwie takie lektury. Wzruszającą Jedyny i niepowtarzalny Ivan Katherine Applegate oraz przezabawną Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe Petera Browna. Do Ivana na pewno jeszcze powrócę, a dzisiaj parę słów o pozycji wydanej przez Naszą Księgarnię.




Lusia, mała niedźwiedzica, znajduje małego chłopca i przynosi go do domu. Potem prosi usilnie mamę niedźwiedzicę, by mogła Piskacza (zwie go tak, bo wydaje piszczące dźwięki) zatrzymać. Obiecuje mamie, że będzie się nim zajmować, opiekować i robić wokół niego wszystko, co należy. Ale Piskacz jak to dziecko jest nieprzewidywalny i wcale nie taki łatwy w codziennym życiu. 




Ta zabawna historyjka stała się pretekstem do bardzo poważnych rozmów z Potworkami. Nie my jedni przerabialiśmy po raz kolejny temat zwierzęcia w domu, zatem bardzo nam się przydała ta książka. Rozmawialiśmy o tym, że miłość do zwierząt nie oznacza automatycznie ich posiadania (do ludzi zresztą też). Że czasem wyrazem miłości jest właśnie nieposiadanie zwierząt. Że nie powinno się ich wyrywać z naturalnego środowiska. Że Potworki wcale by nie chciały być czyimiś zwierzątkami z dala od mamy i taty. Poruszyliśmy też drażliwą kwestię, czy to prawda, że dzieci to koszmarne zwierzątka domowe. I zgodnie z prawdą usłyszeli, że bywają koszmarnie upierdliwi, koszmarnie brudni, koszmarnie głośni, ale są potwornie kochani i rodzice, chociaż czasem narzekają, nie chcieliby, żeby byli inni. 




Najtrudniej było mi wybrnąć z pytania o zoo, bo choć widok zwierząt w klatkach mnie zasmuca, to do zoo jeździmy, chłopcy uwielbiają. A tu trzeba było tłumaczyć, że choć nie całkiem dobra to instytucja, to wcale i nie taka zła, bo czasem to jedyny sposób, aby przetrwały gatunki zagrożone wyginięciem. Informacja, że to ludzie zagrażają zwierzętom wprawiła ich w osłupienie i musieliśmy szybko odwrócić ich uwagę budyniem waniliowym, bo chyba w tym wieku całej prawdy by nie znieśli. 
Za to do cyrku ze zwierzętami nie chodzimy, od dziecka dostawałam ataku paniki na takich imprezach, strzelanie z bata na lwy i konie doprowadzało mnie do histerii. 




Wracając do samej książki, to oczywiście nazwa wydawcy jest tu od dziesięcioleci gwarancją najwyższej jakości edytorskiej. Twarda okładka, piękne ilustracje, wszystko jak należy. W dodatku zostanie w naszej pamięci już na zawsze, bo to pierwsza książeczka, którą mój najstarszy Potworek, pierwszoklasista, przeczytał swoim młodszym braciom. Nasza Księgarnia często towarzyszyła moim dziecięcym wzruszeniom książkowym, fajnie patrzeć jak robi to samo w przypadku moich dzieci.

Tutaj możecie pobrać PDF z fragmentem książki.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...