środa, 30 stycznia 2013

Odpowiedzialność

Dzisiaj króciutko, spodobał mi się ten obrazek, więc się nim dzielę.
Ciężki to dla mnie czas, dlatego znikam na kilka dni. Bądźcie grzeczni:)
 Odpowiedzialność to ciężar, ale i objaw prawdziwej miłości.


pinterest.com

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Król kucharzy i kucharz królów

Są trzy pojęcia dla określenia trzech dziedzin, które sztuką w założeniu nie były, ale zostały wyniesione do rangi sztuki dzięki ludziom, którzy oddali im całe swoje życie, cały swój talent. Po pierwsze haute couture - wielkie krawiectwo za sprawą Fredericka Wortha, po drugie haute coiffure - wielkie fryzjerstwo - dzięki naszemu rodakowi, o którym wciąż i wciąż za mało się mówi i pisze - Antoniemu Cierplikowskiemu, znanemu na całym świecie jako Antoine de Paris. Po trzecie haute cuisine - wielkie kucharstwo - dziedzina ważna dla Francuzów niezmiernie i od zawsze, ale oszlifowana i wyniesiona na piedestał przez Auguste'a Escoffiera. Wrócę jeszcze na pewno do dwóch pierwszych panów, ale dzisiaj chciałabym napisać o królu kucharzy i kucharzu królów, Escoffierze. Poświęciłyśmy mu fragment w książce "Paryż miasto sztuki i miłości" i z radością przyjęłam wiadomość, że Znak wydał książkę o nim. 



Białe trufle autorstwa N.M. Kelby* to historia życia i kariery Auguste'a Escoffiera opowiedziana z punktu widzenia jego żony, Delphine oraz jego samego. Fragmenty  wspomnień obojga uzupełniają się, dając nam pełny obraz ich relacji małżeńskich. Naszukałam się nieźle,  żeby znaleźć wam zdjęcie Delphine i udało mi się wyszperać jedno zaledwie. Drugie jest w biografii Escoffier. The King of Chefs Kennetha Jamesa. Widać na nim młodą dziewczynę, dobrze zapowiadającą się poetkę, Delphine Daffis, niezbyt ładną, ale o łagodnym spojrzeniu. Escoffier wygrał ją podobno od jej ojca podczas partyjki bilarda. Musiało to bardzo przypaść do gustu młodej, nieźle wykształconej i ambitnej kobiecie.

Wielki kucharz poświęcił wiele wspaniałych potraw sławnym ludziom ze jego epoki, ale żonę jakoś pominął. Większość życia spędzili osobno, ona w domu z trójką dzieci, on, rozrywany na wszystkie strony przez koronowane głowy i inne ważne osobistości, kursował głównie między Londynem, Paryżem, Monte Carlo i Cannes. Gotował, tworzył nowe dania, pisał książki kulinarne, robił interesy. Dzięki niemu mamy dzisiaj pomidory w puszkach i bulion w kostkach. Ale nie to uczyniło z niego mistrza, ale jego podejście do gotowania jako sztuki. Jego rewolucyjne poglądy na to, jak powinna wyglądać praca w kuchni sprawiły, że dziś uważa się go za ojca współczesnej haute cuisine. Było wielu świetnych kucharzy zanim się pojawił, choćby wielki Marie-Antoine Carême, którym się inspirował, ale to Escoffier nadał gotowaniu szlachectwo. Powszechnie znane były jego kolacje Epikurejskie, podczas których w kilkunastu miastach na całym świecie wszyscy zasiadali do stołu, aby delektować się menu ułożonym przez Francuza. Potrafił doskonale wykorzystać swoje relacje towarzyskie, aby rozsławić to, co robił. Jego dania dedykowane były Emilowi Zoli, śpiewaczce operowej Nellie Melbie, Rossiniemu.




Delphine i Auguste z wnukami

Kelby zastosowała częściowo podobną metodę jak Paula McLain, oddając głos kobiecie, która trwała u boku wielkiego artysty, ukryta całkowicie w jego cieniu. Nie pozostawiła jednak bez głosu jej męża. Ich wspomnienia przeplatają się równomiernie. Dwa punkty widzenia sprawiają, że jesteśmy rozdarci między bohaterami, nie do końca wiedząc, komu przyznać rację. I to chyba dobrze, bo w relacjach tak intymnych jak małżeństwo, odpowiedzialność rozkłada się najczęściej na dwie osoby.    


Opierając się na ogólnie znanych faktach, autorka snuje przypuszczenia, jak mogło wyglądać życie osobiste Escoffierów, o którym, to prawda, wiadomo niewiele. Snucie domysłów i dość słabe zaplecze źródłowe (wśród podanych źródeł pojawia się Wikipedia!!!), pozwala na daleko idącą swobodę w interpretacji nielicznych informacji, które udało się zdobyć. I tak pojawia się wątek romansu Escoffiera z Sarah Bernhardt. Rzeczywiście byli bardzo bliskimi przyjaciółmi, ale nie poświęciła mu ani jednego zdania w swojej autobiografii (Ma double vie), chociaż bez problemu wymieniała nazwiska innych kochanków, za to on stworzył zupę jej imienia, suflet, kotlety jagnięce i deser fraises Sarah Bernhardt. Ale było też dużo innych kobiecych imion, którym przypisał swoje kulinarne kreacje, z pewnością za dużo według jego żony. Był to jedynie marketing, czy jednak objaw dużej słabości wobec płci pięknej? W Białych truflach zdecydowanie dominuje ta druga opcja. Nie jestem pewna, czy między małżonkami istniał rozdźwięk który ich oddalił od siebie na wiele lat, czy jednak była to normalna sytuacja w dziewiętnastowiecznym, zaaranżowanym małżeństwie, kiedy podział ról był aż nadto jasny - kobieta dom, dzieci i ewentualnie robótki ręczne, mężczyzna - kariera i utrzymanie rodziny oraz przyjemności pozamałżeńskie. Wiadomo że Escoffier był tytanem pracy i gotowaniu poświęcił wszystko, może więc i relacje rodzinne padły ofiarą jego pasji, a niekoniecznie słabości do innych kobiet. Jak było, tego i tak się już nie dowiemy, ale Kelby daje nam jedną z możliwych wersji tej historii, całkiem prawdopodobną, choć pozostającą, co podkreślić należy, owocem jej pisarskiej wyobraźni. Duży smutek emanuje z postaci Delphine, która pod koniec życia zapragnęła mieć danie na swoją cześć i całą energię, jaka jej pozostaje, wkłada w tę ideę fixe: wyjść z jego cienia, wyjść z cienia Sarah! Choć wydaje się to desperacją ostatnich chwil, łatwo zrozumieć żal prawowitej małżonki, matki trojga dzieci, która pragnie, żeby i jej obecność w życiu Escoffiera została dostrzeżona. 


Sarah Bernhardt

Obawiam się trochę, że Sarah Bernhardt padła po raz kolejny ofiarą swojej legendy. Była wielką aktorką, dla której teatr stał się wszystkim. Była też, jak większość aktorek w jej czasach, kurtyzaną. Przypisywano jej takie tłumy kochanków (większość była nimi naprawdę), że nie dziwi wcale jeszcze ten Escoffier. Za podstawę książki posłużyła zapewne teoria biograficzna, że gdy Sarah Bernhardt była zafascynowana jakimś mężczyzną, przeważnie dążyła do bardzo bliskich relacji. Nie ma jednak żadnych bezpośrednich dowodów na to, że rzeczywiście byli dla siebie kimś więcej niż bliskimi przyjaciółmi. Znali się od roku 1874, spotykali aż do śmierci Sarah w roku 1923. Krążyły oczywiście plotki, tym bardziej, że Auguste nigdy nie ukrywał wielkiej fascynacji gwiazdą światowych scen. Mówiono nawet, że jest jak jej niewolnik, jednak w tamtym czasie wszyscy kochali się w Bernhardt, zwano ja Boską Sarah. Hołd oddawali jej pisarze, i malarze, a  wielu marzyło, żeby chociaż obdarowała ich swoim spojrzeniem.

Książki nie wydano we Francji, więc nie mam pojęcia, jak zareagowali na taką wersję wydarzeń w rodzinnym kraju mistrza. Moje odczucia są mieszane, bo to dobrze napisana historia, ale dla mnie zbyt swobodnie dywagująca na temat związku aktorki i kucharza. Doceniam za to staranność w oddaniu realiów belle époque, z dużą ilością ciekawostek, które mogą spodobać się czytelnikowi. Dużo bardziej interesującym wątkiem niż ten romansowy, jest dla mnie wątek kulinarny. Opisy dań, ich powstawania, pracy w kuchni, zmian, jakie wprowadził Escoffier w sztuce kulinarnej warte są uwagi. To pierwsza pozycja, dotycząca wielkiego szefa kuchni, jaka ukazła się w Polsce. Wolałabym którąś z biografii, ale i tę przyjęłam z otwartymi ramionami, bo warto wiedzieć więcej o takich ludziach. Choćby to, że Escoffierowi zawdzięczamy rozpropagowanie tak zwanego service à  la russe, czyli sposóbu podawania do stołu "po rosyjsku" kolejnych dań w miarę jedzenia, zamiast service à la française, gdy wszystkie dania od przystawek po deser ustawiano jednocześnie na stole. 

Małe rozczarowanie przeżyłam za to, oglądając wywiad z autorką w Dzień Dobry TVN. Aż mną zatrzęsło, gdy zaczęła mówić o tym, że przed Escoffierem nie było mody na restauracje. Cóż za bzdura, Francuzi restauracje uwielbiali już dużo wcześniej, były ważnym elementem życia społecznego i kulturalnego. Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, ale bez przesady.  Wielu równie znamienitych kucharzy i restauratorów przyczyniło się do powstania legendarnej francuskiej kuchni i nie powinno się o nich zapominać. Znowu to amerykańskie podejście niektórych pisarzy do historii. Ma być mocno i z przytupem, pal licho fakty. Tworzą czasem nowe prawdy, więc warto uważać, weryfikować informacje. 

Dla mnie osobiście ważne jest to, że Escoffier stworzył mój ulubiony deser  Poire belle Hélène (Gruszka pięknej Heleny). Zupełnie serio uważam, że mogłabym się żywić tylko tym daniem :)


Hotel Ritz pielęgnuje pamięć o Escoffierze, można się zapisać na lekcje gotowania w szkole jego imienia (Ecole Ritz Escoffier ), można też kupić specjalne produkty jemu dedykowane.  Ceny nie są wygórowane, jak na takie miejsce, konfitury Escoffier - 13 euro, oliwa z oliwek 15 euro). Droższe są rozmaite gadżety pamiątkowe, jak choćby misie w stroju kucharskim za 57 euro! Chwilowo Ritz jest zamknięty z powodu remontu, ale jeśli komuś się marzy, to będzie można, od 2014 roku, znów tam zaglądać. Mnie stać było jedynie na małą kawę, ale zawsze to kawa w Ritzu.



Mały fragment o historii hotelu Ritz:
Założycielem hotelu był Szwajcar César Ritz, który początkowo pracował jako kelner, aby w końcu stać się dyrektorem londyńskiego Savoya. W 1896 roku, wraz ze wspólnikiem, zakupił dawny hôtel particulier, należący niegdyś do diuka de Lauzun, zajmowany przez Crédit Mobilier. Przy współpracy architekta Charles’a Mewèsa rozpoczął przebudowę, żeby nadać kształt obiektowi swoich marzeń. Hotel jako pierwszy na świecie został całkowicie zelektryfikowany. 
Pierwszego czerwca 1898 roku odbyło się huczne otwarcie z udziałem Tout-Paris. Ritza okrzyknięto „królem hotelarzy i hotelarzem królów”. Nic więc dziwnego, że kuchnią w jego nowym hotelu zajął się słynny Auguste Escoffier, zwany z kolei „królem kucharzy i kucharzem królów”. Ritz znał go jeszcze z Londynu i jemu powierzył stworzenie podwalin pod restaurację. To jego dziełem był, między innymi, słynny deser crêpe Suzette**, przygotowany specjalnie dla księcia Walii, przyszłego Edwarda VII, który jednak odrzucił ofertę nazwania nowego dania jego imieniem, stwierdzając:


Nie jestem godny. Damy tej cudownej rzeczy imię tej młodej osoby, która mi towarzyszy. 
Również pêche Melba***, nazwany tak na cześć włoskiej śpiewaczki Nellie Melby, jest dziełem Escoffiera, niewątpliwie najwybitniejszego kucharza swoich czasów. Doskonale rozumiał on, że sukces restauracji zależy w dużej mierze od dobrej organizacji pracy i racjonalnego podziału zadań w zespole. Szef bardzo dbał o prestiż kucharza jako osoby niepijącej, niepalącej, czystej, starannej i szanującej podwładnych. Jego restauracja wraz z hotelem szybko stały się ulubionymi miejscami bogatych, sławnych i wpływowych ludzi. Marcel Proust uczynił z Ritza swoją drugą paryską rezydencję, po pierwszej wojnie światowej bywali tu Francis Scott Fitzgerald i wspomniany już Hemingway, przez wiele lat mieszkała w nim także Chanel. 
*Nicole Mary Kelby – amerykańska pisarka polskiego pochodzenia (jej ojciec pochodził z Krakowa), autorka opowiadań i powieści. Mieszka na Florydzie, gdzie pracowała jako reporterka, wydawca i pedagog. Jest autorką pięciu książek, w tym bestsellera In The Company of Angels, wielokrotnie nagradzanej kolekcji opowieści Travel Guide for Reckless Hearts i książki The Constant Art of Being a Writer: The Life, the Work & the Business of Fiction (Writer’s Digest Books).



**naleśnik
*** brzoskwinia 








Bankiet na cześć Escoffiera, 1928




Escoffier w kuchni ze swoją ekipą


Menu z restauracji hotelu Savoy w Londynie, 1895














Fragment książki
http://www.znak.com.pl/wirtualnaksiazka,id,2296

piątek, 25 stycznia 2013

Co komu do jemu, co jemu do komu. Ty pieroński giździe, jo jest w swoim domu!

Tak sobie siedzę i myślę, i głupieję na starość. Życzliwość się we mnie do świata i ludzi rozwija. Hippiską się staję z wiekiem, a takie miałam dobre zadatki na zołzę. Naprawdę! Mogłam zostać jęczącą Martą, taki potencjał we mnie tkwił. Wredna i ruda przecież, więc nic tylko szlifować umiejętności w zatruwaniu ludziom życia. Judzić mogłabym, tu trochę pojątrzyć, tam kogoś obrazić i skłócić. Potem obserwować te piękne katastrofy przez siebie wywołane, odczuwać satysfakcję i dziką radość. Bycie wrednym może naprawdę upoić. Byłam na dobrej drodze ku świetlanej przyszłości, ale mi przeszło. Jak ręką odjął. Zmarnowana życiowa szansa, bo mielibyście tu kogoś z pazurem, zamiast pani nudzącej o Paryżu i książkach. 

Niestety ja nigdy z modą iść nie umiałam, więc i teraz wbrew ogólnej tendencji do plucia, warczenia, walenia po łbach, skakania do gardeł i innych tego typu zachowań składających się na tak ostatnio popularną "konstruktywną dyskusję", wkleję tu sobie, na moim kawałku podłogi, tekst jednej z moich ulubionych piosenek Cole'a Portera. Cieszę się, że tu zaglądacie, cieszę się z każdego spotkania z wami, z waszej różnorodności, barwności, ze znajomości, które tu zawarłam. Cieszę się, że czytacie i pozwalacie mi czytać, co chcę. Cieszę się, że piszecie i pozwalacie mi pisać, co chcę. To pisałam ja, mimoza bez pazura :) A wpis dedykuję mojej "siostrze" z wyboru, żeby pamiętała, że kocham ją właśnie za to jaka jest, a jest wspaniała. 


Live and let live, be and let be Hear and let hear, see and let see Sing and let sing, dance and let dance You like Offenbach, I do not So what, so what, so what Read and let read, write and let write Love and let love, bite and let bite Live and let live, and remember this line Your business is your business And my business is mine Live and let live, be and let be Hear and let hear, see and let see Drink and let drink, eat and let eat You like bouillabaisse, I do not So what, so what, so what Talk and let talk, quip and let quip Dress and let dress, strip and let strip Live and let live, and remember this line Your business is your business And my business is mine*

Po polsku (śląsku) to brzmi tak:


Co komu do jemu, co jemu do komu


Ty pieroński giździe, jo jest w swoim domu!


czwartek, 24 stycznia 2013

Konkurs paryski

Może kogoś zainteresuje konkurs ogłoszony przez Naszą Księgarnię na blogu Cukierni Pod Amorem:


Teraz chcielibyśmy zamienić się rolami i poprosić, abyście to Wy nas do tego miasta zaprosili.  
Zaproszeniem byłoby Wasze zdjęcie na tle jakiegoś rozpoznawalnego paryskiego krajobrazu. 
Nagrodami dla zwycięzców jak zwykle będą nasze książki oraz gadżety.
Autorka obiecała ufundować własną nagrodę dla trzech najlepszych zdjęć, będą to książki "Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle époque", wyd. PWN.
Przewidujemy też wybór ulubionego zdjęcia internautów. 
Pogrzebcie więc w zasobach i pokażcie Waszą piękną paryską przygodę!
Prosimy o krótki podpis. Np.: To ja na tle Luwru. Zdjęcie zrobione w maju 2010 roku.
 
Na Wasze zdjęcia czekamy do środy 6 lutego. Przysyłajcie je jak zwykle na adres: dzialpromocji@nk.com.pl w tytule maila napiszcie: Konkurs paryski. 
Między 7 a 10 lutego na Wasze zdjęcia będą mogli głosować internauci. 12 lutego ogłosimy wyniki i wskażemy zwycięzców. 

Wśród nagród takie oto książki:









środa, 23 stycznia 2013

O pewnym paryskim hotelu będzie ta opowieść

Trzykrotnie podchodziłam do tego wpisu. Najpierw poniosły mnie emocje, było dużo kręcenia nosem i nawet trochę złośliwej krytyki, ale potem wszystko sobie dokładnie przemyślałam, aby ostatecznie stwierdzić, że jednak jestem zdecydowanie na tak. Moja "mowa krótka" będzie tym razem o książce Lutetia Pierre'a Assouline'a. Wspominałam już kiedyś o jego czarującym, wprost doskonałym, Portrecie, więc gdy dowiedziałam się, że kolejna powieść autora trafi do polskich czytelników, ucieszyłam się bardzo. Radość ta została początkowo trochę przyćmiona, gdy już książkę miałam w rękach. Nie takiej oprawy się spodziewałam, w dodatku mam wiele uwag do tłumaczenia (bardziej symultanicznego niż literackiego), do redakcji tekstu też chętnie bym się przypięła, ale powiedziałam sobie "nie!", bo to za dobra pozycja, żeby się czepiać detali. Przymknęłam oko i słusznie zrobiłam, ponieważ kiedy skończyłam czytać, nic już mi w niej nie przeszkadzało. Ani, trochę toporna, okładka, ani tych kilka potknięć redakcyjnych, czy przypisy, co prawda nieliczne, ale mikroskopijne. Cóż to ma za znaczenie, gdy obcuje się z dobrą literaturą. Żadnego! W takich wypadkach dziękuję siłom wyższym, że dały mi zdolność wypierania niewygodnych detali ze świadomości, dzięki czemu wiele książek przeczytałam i polubiłam, mimo że się na to nie zapowiadało. W tym przypadku byłam  z góry pozytywnie nastawiona i nie poddałam się (choć kłody pod nogi rzucano z hukiem), bo autora darzę sympatią nieprzeciętną, gdyż pisarzem nieprzeciętnym jest. W dodatku najpopularniejszym we Francji blogerem literackim, który pisze tak, jak się kiedyś u nas dawniej pisało. Mądrze, dowcipnie, ze znawstwem, ale bez nadęcia. Bardzo, żałuję, że w Polsce nie ma kogoś w tym stylu.

Dwie okładki francuskie



Okładka polskiego wydania

A jego powieść Lutetia, wydana niedawno w Polsce przez Oficynę Foksal, jest świetna! Mimo wszystko! Nic nie jest jej w stanie zaszkodzić, bo Assouline to prawdziwy mistrz słowa pisanego, wielki erudyta i w końcu udaje się jednak zapomnieć o wszystkich niedociągnięciach, które mogłyby każdą inną książkę zarżnąć.  Opowiedziana w niej historia broni się sama. 


Akcja rozgrywa się na przestrzeni około siedmiu lat 1938-1945 w paryskim hotelu Lutetia*, którego pracownicy są świadkami historycznych wydarzeń obserwując je w oprawie luksusowych wnętrz jednego z najbardziej ekskluzywnych miejsc w stolicy. Przed wojną gościli tu uchodźcy z Niemiec, konspirujący przeciw Hitlerowi, w czasie wojny stacjonowała Abwehra, a tuż po wojnie hotel stał się miejscem, do którego przywożono byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Wtedy wokół niego na swoich bliskich czekały tłumy, z nadzieją, że wypatrzą gdzieś ukochaną twarz. Czekały tak miedzy innymi córki pisarki Irène Némirovsky...



Narrator, hotelowy detektyw Édouard Kiefer, zna tu każdy kamień i każdą osobę od szeregowych pracowników po najznamienitsze osobistości zamieszkujące to luksusowe miejsce. Jednym z jego zadań jest bowiem tworzenie fiszek dotyczących personelu i gości. A zatrzymujące się tu osoby to arystokraci, artyści, politycy, których nazwiska są powszechnie znane. Noblista Roger Martin du Gard, Henri Matisse, Pablo Picasso, Antoine de Saint-ExupéryWilly Brandt, Heinrich Mann, James Joyce. Wszyscy przewinęli się przez Lutetię, wszystkich obserwował uważnie Kiefer na przestrzeni lat. Czuwał też nad ich bezpieczeństwem. Ze swoich wspomnień złożył opowieść będącą pięknym świadectwem tamtych czasów, gdy w jednym miejscu spotykali się jako goście kaci i ich późniejsze ofiary, zwycięzcy i pokonani, którzy z czasem zmienili się w pokonanych i zwycięzców. Hotel stanowił doskonałe odzwierciedlenie tego, co działo się w ówczesnym Paryżu. Wybór miejsca, w którym Assouline umieścił akcję swojej powieści nie był na pewno przypadkowy, bo przecież  Lutetia Parisiorum to dawna nazwa stolicy Francji.


Hotel Lutetia
Kolacja przyjaciół Lutecji w 1928 roku

Dyskretny - główna cecha hotelu

Menu kolacji inauguracyjnej

Informacja o otwarciu nowego paryskiego hotelu Lutetia w 1910 roku

Hol wejściowy z recepcją. Na kontuarze herb Paryża z dewizą miasta Fluctuat nec mergitur (Miota nim fala, lecz nie tonie)
Powracający z obozów czytają ogłoszenia pozostawione w hotelu przez osoby poszukujących swoich bliskich


W książce, oprócz najważniejszego wątku historycznego, jest też subtelny wątek miłosny, skonstruowany z właściwą tylko Francuzom wirtuozerią. Nikt tak jak oni nie potrafi opowiadać o miłości bez popadania w patos i śmieszność, a jednocześnie pokazując, że to uczucie potrafi upiększyć każdego człowieka. Jeśli chcecie zrozumieć o czym piszę, polecam obejrzenie filmu Kochankowie z Pont-Neuf.

Assouline zamieszkał w Lutetii, aby lepiej poczuć atmosferę hotelu i dokładnie poznać jego wnętrze. Podczas pisania korzystał z hotelowych archiwów, a w każdy pierwszy czwartek miesiąca uczestniczył w kolacjach wydawanych przez dyrekcję hotelu dla stowarzyszenia osób deportowanych. To oni opowiedzieli mu o czasach, gdy Lutetia stała się dla nich na kilka miesięcy domem po koszmarze, jaki przeszli. W Lutetii większość wspominanych przez głównego bohatera postaci jest prawdziwa, łącznie z pracownikami i dyrekcją hotelu. Z wielką dbałością o detale opisany jest sam hotel, każde pomieszczenie, sposób funkcjonowania, obsługa gości czy nawet menu i serwowane wina. 


Powieść stanowi bardzo ważny, emocjonalny, głos w dyskusji o postawie Francuzów w czasie II wojny światowej. Kiefer przez cały czas zastanawia się nad granicą przyzwoitości. Jak daleko można się posunąć? Gdzie jest linia oddzielająca dobro od zła? Obserwuje siebie i wszystkich wokół, stara się nie oceniać, pozostawić to czytelnikowi, on po prostu relacjonuje ludzkie postawy w nieludzkich czasach tak, jak je widzi.

Mnie ta opowieść urzekła, ale ja obiektywną krytyką nie grzeszę w takich wypadkach (a może w ogóle nawet), bo wiadomo Paryż w książce, historia do tego, jeszcze napisane przez Pierre'a Assouline'a i jestem w niebie. Poleciłabym wam natychmiast tę książkę, tylko nie mam pojęcia, gdzie was po nią odesłać. Gdyby nie to, że (daję słowo) mam ją obok na stole, miałabym wrażenie, że istnieje tylko w mojej wyobraźni.  Frankofonom  łatwiej, mogą sobie sięgnąć po kilkakrotnie wznawianą wersję oryginalną. Pozostałym, ewentualnie zainteresowanym, mogę jedynie poradzić "szukajcie, a znajdziecie", ale nie gwarantuję. 

Z przykrością przeczytałam, już po lekturze książki, że 4 października 2012, podczas jednej z kolacji organizowanych od 1945 roku przez hotel dla byłych deportowanych, doszło do przykrego incydentu. Po raz pierwszy od tylu lat, tę garstkę starszych ludzi posadzono w kacie sali, przy kilku małych stolikach nakrytych papierowymi obrusami (w hotelu tej klasy!!!), a gdy zaprotestowali, domagając się swojego dużego stołu, przy którym jadają od 1945 roku, szef sali stwierdził, że menu za 23 euro (cena dla nich ustalona) ma taką oprawę i  że  rok 1945, ma gdzieś. W ich obronie stanęło zaledwie kilku z członków dawnego francuskiego ruchu oporu, również biorących udział w tych uroczystych dîners*, a jakimś cudem posadzonych, jak zawsze. Urażeni goście wyszli i zapowiedzieli, że bez przeprosin więcej się w hotelu nie pojawią. Dyrektor Lutetii odpowiedział, że są tu nadal mile widziani, ale nie widzi żadnej winy ze swojej strony. Bardzo smutne posłowie do powieści Assouline'a...

*kolacjach

Kilka zdjęć hotelu Lutetia:




Koncert dla rannych żołnierzy. Podczas I wojny światowej w hotelu znajdował  się szpital.

Tablica upamiętniająca okras, gdy w hotelu zamieszkiwali ocaleni z obozów koncentracyjnych


Hotelowa cukiernia

Hotelowy salon-czytelnia



piątek, 18 stycznia 2013

Prawdziwa historia Kubusia Puchatka

Dziś święto jednego z najukochańszych bohaterów dzieci na całym świecie, Kubusia Puchatka i 131 rocznica urodzin jego twórcy Alana Alexandera Milne'a. Od wielu lat już jesteśmy przyzwyczajeni do wersji Disneya, ale w taki dzień czas jest na powrót do źródeł. Nie mam zamiaru odbierać moim dzieciom ich wściekle żółtego Puchatka w czerwonej koszulce, ale mają też książki z pięknymi ilustracjami Ernesta H. Sheparda i te czytamy na dobranoc.

Prawdziwa Winnie (od Winnipeg), pierwowzór znanego misia, była tak naprawdę misią z londyńskiego zoo. Trafiła tu z Kanady. Wcześniej była maskotką kanadyjskich żołnierzy, odkupioną za niewielką sumę od pewnego trapera. Z żołnierzami przybyła po wybuchu I wojny światowej do Europy. Niestety nie mogła przemieszczać się razem z oddziałem i ze swoim opiekunem porucznikiem Harry Colebournem, weterynarzem, więc została oddana do zoo w Londynie. Gdy Coleburn, już w randze kapitana, po jakimś czasie wrócił po nią, Winnie zżyła się już tak bardzo ze swoimi opiekunami, że postanowił ją tam zostawić i odwiedzać, jak najczęściej. 



Porucznik Harry Colebourne i Winnie


Pomnik Harry'ego Colebourne'a i Winnie w rodzinnym mieście kapitana Winnipeg*

Jednym z wielu dzieci odwiedzających Winnie w zoo był Christopher Robin, syn Alana  Aleksandra Milne'a. Polubił misia tak mocno, że jego ojciec, zainspirowany historią Winnie i ulubioną maskotką synka, którą Christopher otrzymał na pierwsze urodziny, stworzył postać zwaną Winnie The Pooh. Inne postaci tej wspaniałej opowieści napisanej przez Milne'a również wzorowane były na maskotkach Christophera.

  Christopher Robin z Winnie w zoo

 Christopher i jego ukochany miś



 Oryginalne maskotki, które zainspirowały Milne'a
(można je oglądać do dziś w bibliotece publicznej w Nowym Jorku)

Jacki @ MPL Central

A.A. Milne, Christopher i Kubuś Puchatek

Tak wszechobecna, "ulizana" wersja Disneya, dość daleka od wizji autora, istnieje na dobre dopiero od 1988 roku (choć były już wcześniejsze adaptacje w 1977 roku i w latach 1983-87), ale bardzo skutecznie wydaje się wypierać oryginał, dlatego warto pamiętać o prawdziwym Puchatku, który wyglądał troszeczkę inaczej. 








Nasza Księgarnia ma w swojej ofercie trzy tomy przygód Kubusia Puchatka  naprawdę pięknie wydane. Dwa z nich (Kubuś Puchatek i Chatka Puchatka) są autorstwa A.A. Milne'a, trzeci (Powrót do Stumilowego Lasu) napisał David Benedictus, zilustrował Mark Burgess, a na polski przetłumaczył Michał Rusinek. Wszyscy zadbali o to, by nie odejść od wersji Milne'a, Sheparda i Ireny Tuwim, którą znamy i tak bardzo lubimy. Warto podkreślić, że zgodzili się na to spadkobiercy pisarza, w tym jego syn Christopher Robin. O zaletach i wartości lektury tych książek pisać nie będę, bo to wydaje mi się tak oczywiste, że nie chciałabym tutaj przynudzać truizmami. To książka, którą dzieciom trzeba czytać i kropka.





Na koniec jedna z mądrości, których w opowieściach o Kubusiu Puchatku nie brakuje:


*Zdjecie  Sue Frause


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...