środa, 27 lutego 2013

Rozważania zdołowanej matki

A nie chce mi się pisać ostatnio. Humor na mnie naszedł kiepski, miotam się po domu, sięgam po książkę, odkładam, znowu sięgam. Jedna, druga, trzecia. A to skubnę coś z mojej francuskiej działki, a to z bolesnej historii Polski i dół nad którym stoję się pogłębia. Powinnam się odwrócić i odejść od niego, ale wiśta wio, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Gdzie się nie obrócę, on przede mną znowu. Oczywiście to minie, zawsze mija. Wieczorami jest lepiej, bo przepadam zupełnie w lekturze Wyznaję Jaume'a Cabré. Mimo że nie jest to książka, która radością życia mogłaby mi dobry nastrój przywrócić, co to, to nie, ale opowiedziane w niej historie mnie porwały. I ten język, i ta erudycja autora! Nie wiem, czy będę ją tu recenzować, gdyż, jak znajoma słusznie zauważyła, wszędzie się o nią potyka. Zapewniam jednak, że w przeciwieństwie do Grey'a jest o co się potknąć i nikomu nie zaszkodzi. 

To jest strona intelektualna mojego złego humoru. Jest też strona sercowa. Otóż potworek starszy, postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość koledze, który od miesięcy go dręczy (to ten od różowego "jaśka"). Ale nie tylko dziewczyńska poduszka mojego syna była obiektem drwin, okazało się, że i jego ubranie, fryzura, piżamka. Gdy był ubrany na zielono, stawał się zielonym glutem na przykład. W końcu potworek nie zdzierżył i kolegę podrapał. Panie w przedszkolu sprawę załatwiły między dziećmi, bo takich spięć mają dziesiątki i potrafią sobie z nimi radzić, ale do mnie dotarły (oczywiście nie w bezpośredniej rozmowie, a jakże!) informacje o agresji, jaką stosuje mój potworek, a którą są oburzeni rodzice kpiarza. I jestem zła na siebie, że od września tłumaczę potworkowi, że się nie skarży na kolegę, nie donosi, a konflikty rozwiązuje dyskusją w cztery oczy. Mam teraz za swoje, bo gdybym zareagowała od razu, dziecko nie musiałoby się bronić samo w ten sposób. A już o wyrzutach sumienia, że pozostawiłam go samego z problemem lepiej nie wspominać, bo się załamię:P Oj, wiem, że potworek aniołem nie jest, ale dotąd nie było z nim żadnych przykrych sytuacji. W dodatku teraz boi się chodzić do przedszkola i mam co rano cyrk, bo podrapany kolega straszy go swoim ojcem. Walczy we mnie dzika chęć zachowania się, jak obłąkana z miłości matka, z rozumem, który jednak posiadam, a on podpowiada mi, żeby się wyciszyć, stonować emocje, okazać wsparcie dziecku w domu, ale nie zaogniać sytuacji. Rozmawiam sama ze sobą, raz tłumaczę sobie, ze trzeba dziecko wspierać, wyjaśnić całą historię z codziennym wyzywaniem go od głupków i glutów, a  potem sobie odpowiadam, że to normalne, że dzieci się od czasu do czasu pokłócą, że nie mogę za nim biegać, bo musi się nauczyć samodzielnie radzić nawet w trudnych sytuacjach. Gdy już się tak nagadam do siebie i osiągnę kompromis między uczuciami a rozsądkiem, serce matki krzyczy: On ma dopiero pięć lat! Wysuwaj pazury i broń! I tak w koło Macieju od poniedziałku. Chyba nie jest ze mną najlepiej, jeśli już sama ze sobą prowadzę dłuuugie dysputy?  Może profilaktycznie kupię mu koszulkę z takim napisem:




piątek, 22 lutego 2013

Nikt nie jest prorokiem we własnej wsi

Uśmiałam się dzisiaj do łez. Doprowadziło mnie do tego stanu spotkanie z sąsiadką. "A co ty porabiasz Martusiu?" zapytała. Uwielbiam, gdy nadal się mnie traktuje jak małe dziecko:P Pomijając już fakt, że nie cierpię wersji Martusia. "A wszystko dobrze" odpowiedziałam, chcąc (wiem, jestem okropna) skrócić konwersację do minimum. "A ty tak siedzisz w tym domu, z dziećmi, nie nudzi ci się? Mąż pracuje na was?". Zrobiło mi się gorąco, a przecież zima w pełni. "Dzieci w przedszkolu, ja pracuję w domu. Mąż pracuje również na siebie" odpaliłam z miłym jednakże uśmiechem. "Chałupniczo pracujesz? No widzisz, po coś ty z tego Paryża wracała. Taka mądra dziewczyna". W tym momencie policzki płonęły mi już czerwienią, której (jak już wspominałam) nie znoszę. "Pracuję w domu dla poważnego wydawnictwa, napisałam też książkę o Paryżu" broniłam się ostatkiem sił. Sąsiadka spojrzała na mnie jak na świra, pokiwała współczująco głową i powiedziała "Nic nie słyszałam". "Bo w "Fakcie" o tym nie było" wyskoczyło mi z gardła, chociaż robiłam, co mogłam, żeby nie. I teraz mam obrażoną sąsiadkę, a sławy i tak mi nie przybyło:) Mówię wam, wiem, co piszę - nikt nie jest prorokiem we własnej wsi.

Z tego słynie moje miasto:) Polecam

czwartek, 21 lutego 2013

Hôtel du Nord

Zmęczyłam się trochę tym przebywaniem od dłuższego czasu w Wersalu Marii Antoniny i dla odmiany sięgnęłam po książkę o zupełnie innym miejscu, innych czasach i ludziach. Wieki temu wydano ją również w Polsce, jeszcze można znaleźć na pewno. Hôtel du Nord  Eugène'a Dabita to jedna z moich pierwszych paryskich lektur. Mam do niej duży sentyment.




Emil i Luiza Lecouvreur postanawiają zmienić swoje życie i zgromadzone przez lata oszczędności zainwestować w coś własnego. Marzy im się hotelik, gdzie mogliby być "na swoim". Postanawiają wydzierżawić Hôtel du Nord. Taką zmianę uważają za awans społeczny, możliwość ucieczki od klasy robotniczej i jej ciężkiej doli. Pozornie im się to udaje, ale tak naprawdę nadal tkwią w tym samym środowisku. Może w trochę ładniejszym miejscu, może jest i nieco lżej, ale dość szybko przekonują się, że nie jest to łatwy kawałek chleba.

Literacki Hôtel du Nord znajduje się nad kanałem Saint-Martin, z dala od turystycznych szlaków ówczesnego i dzisiejszego Paryża. Dla Lecouvreurów stanowi ukoronowanie ich życiowej drogi. W rzeczywistości zarządzają maleńkim, podrzędnym hotelikiem, zamieszkałym przede wszystkim przez robotników. Ludzie wynajmujący w nim pokoje przynoszą do niego niewiele radości i wiele nieszczęścia. Luiza, la patronne, stara się, aby uczynić to miejsce przyjemnym, czystym i porządnym. Nie akceptuje wynajmu na godziny, aby nie przyciągać do hotelu prostytutek i ich klientów. Trzyma się tej zasady, wierząc, ze właśnie to odróżnia jej hotel od podejrzanych miejsc. Nie waha się, mimo odczuwanego współczucia, wyrzucić na bruk pokojówki, gdy dziewczyna, zrozpaczona po śmierci synka, zaczyna sypiać z klientami hotelu za pieniądze. Luiza musi też borykać się z brudnymi i brudzącymi mieszkańcami, z kolei dla Emila praca okazuje się być zajęciem wykonywanym 24 godziny na dobę. W ciągu dnia zajmuje się restauracją i barem, w nocy czuwa, by wpuścić wracających o różnych porach gości, ledwie uda mu się przyłożyć głowę do poduszki, już pierwsi klienci schodzą się na kawę i śniadanie.

Mimo to nowe życie zaczyna ich cieszyć. Powoli przyzwyczajają się do jego rytmu i obowiązków, mają dobre relacje z gośćmi, zyskują sobie szacunek i sympatię. Madame Lecouvreur jest w tej książce jedyną zdecydowanie jasną postacią. Nie potrafi ograniczyć się do roli szefowej hotelu, szybko przywiązuje się do niektórych klientów, opiekuje się nimi, odwiedza w szpitalu, a nawet towarzyszy im w ostatnich chwilach. Jej dobre serce sprawia, że miejsce nabiera domowego charakteru. 

Każdy rozdział stanowi osobny obraz, opisuje przybywające, mieszkające i odchodzące stąd osoby. Widzimy jedynie fragmenty ich życia, kiedy losy bohaterów splatają się z historią hotelu. Nie dowiadujemy się skąd przychodzą i dokąd idą. Jedynym punktem stałym (jak się okaże, nie na długo) jest hotel, a wraz z nim Emil i Luiza.





W tej mini-powieści znajdujemy przejmujący obraz robotniczego Paryża lat dwudziestych ubiegłego wieku. Autor znakomicie oddał atmosferę miasta, zwyczaje zwykłych ludzi, rolę paryskich brasseries i restauracji, skupiających ludzi wokół szklaneczki czegoś mocniejszego. Realia podkreśla prosty język jakim napisana jest książka, łatwy w odbiorze, oszczędny w środkach stylistycznych, doskonale dostosowany do opisywanych miejsc, ludzi i zdarzeń.



Robotnicy na tarasie kawiarni
(Ouvriers à la terrasse d'un café), 1910.
© Albert Harlingue / Roger-Viollet.


Wokół Hôtel du Nord, toczy się zwykłe życie. Szare, beznadziejne, odcięte zupełnie od świateł wielkiego miasta. Wyprawa do eleganckich dzielnic to prawie podróż do innego świata. "Miejscowi" wolą zatem pozostać u siebie, w okolicach dobrze znanych. Większość z nich przybyła do Paryża z prowincji, czują się wyobcowani, nędzni, niepasujący. Szukają więc choć namiastki tak zwanego "chez soi" (u siebie). Takim miejscem staje się Hôtel du Nord, tu sypiają, jadają i odpoczywają po pracy. Tu rozgrywają się ich osobiste dramaty, bacznie obserwowane przez sąsiadów i właścicieli. Krótkotrwałe romanse, zdrady, niechciane ciąże, utarczki, bójki. Ich życie zamyka się między hotelowym pokojem, pracą i knajpkami, w których mogą się upić, aby zapomnieć o codziennych troskach. Jedyną, acz krótkotrwałą, rozrywką są nowi goście oraz obserwowanie relacji między bywalcami hotelu, a potem plotkowanie o nich. Przeraża samotność, której doświadczają bohaterowie książki. Próbują się z nią zmagać, uciekając w przelotne związki, powierzchowne relacje, namiastki bliskości.


Poruszająca jest scena wyłowienia z kanału zwłok samobójczyni, młodej dziewczyny. Zbiegają się gapie, ale ich zainteresowaniu brak jakiegokolwiek współczucia, takie sytuacje są tu bowiem bardzo częste. C'est la vie! Jedynie Lecouvrer wydaje się być wewnętrznie wstrząśnięty tym, co widzi. Jednak później sam zgadza się na odesłanie Renée, wiedząc przecież, że młoda kobieta może podobnie skończyć. Ludzie mieszkający i pracujący w okolicy są jakby znieczuleni, ilość nieszczęścia, z jaką obcują, czyni ich niewrażliwymi lub w najlepszym wypadku pogodzonymi z tym, co się wokół wydarza. 

Dla mnie szczególnie interesujące są historie kobiet. Bezwolnych, bezmyślnych, zależnych od mężczyzn, oddających im zarobione pieniądze. Ślepo ufają, mając nadzieję na szybki ślub i małżeńskie pożycie, wydające się w ogóle nie obchodzić ich wybranków. Kobiety są ukazane jako obiekt seksualny, po który sięga się, gdy przyjdzie ochota, nie pytając o zgodę, a później odstawia w kąt, aby tam czekały na kolejnego mężczyznę, chcącego ich użyć. Przyjechały do Paryża pragnąc lepszego losu, ale w większości kończą jako prostytutki, a potem ich ciała wyławiane są z kanału Saint-Martin. Miasto wchłania je i wypluwa, chore, spracowane i samotne.


Lektura jest niepokojąca, niewygodna, kompletnie odbiegająca od idyllicznych wyobrażeń o stolicy Francji. Uświadamia czytelnikowi, że miasto ma też drugie oblicze, ciemne, czasami przerażające. Tak było wtedy i tak jest dzisiaj. Często wracam do książki Dabita, bo pozwala wejść do Paryża, którego nie ma w turystycznych przewodnikach i chociaż wiele się od tamtych czasów zmieniło, zapewniam was, że takie miejsca nadal istnieją. Pełne są emigrantów, ludzi poszukujących szczęścia w wielkim mieście, niemogących sobie jednak pozwolić na wynajęcie tu mieszkania (z powodów finansowych lub prawnych). Jest to świat, o którym niechętnie się w Paryżu wspomina, gdyż stanowi niemały wyrzut sumienia. Głośno zaczyna się robić, gdy nagle pożar pochłonie kilkadziesiąt ofiar. Niewielu ma szczęście trafić do miejsca, jakie opisał Dabit. Najczęściej właściciele tych przybytków są nastawieni na szybki zysk bez inwestycji, w hotelach jest brudno, wspólne łazienki i toalety na piętrze, a stare instalacje grzewcze i elektryczne są przyczyną tragedii. 


W książce dominują dość przygnębiające uczucia. Smutek, poczucie beznadziei, samotność, zagubienie, wyobcowanie następują jedno po drugim z rzadka przepuszczając jaśniejsze promienie radości. W dodatku tylko na chwilę. Ten brak możliwości ucieczki do czegoś lepszego uosabia najlepiej Renée, porzucona w ciąży przez kochanka, odnajdująca swą kobiecą siłę i sens życia w macierzyństwie, a potem staczająca się na dno po śmierci dziecka. Los dał jej na chwilę spróbować, kim mogłaby być, a potem odebrał jej wszystko. Ona sama nie potrafiła zdobyć się na walkę o samą siebie, bezwolnie poddając się okolicznościom.


Podejrzewam, żekiedy powieść została wydana w Polsce wiele lat temu, miała ukazać okrutne oblicze kapitalizmu, ale znajdujemy w niej wymowny fragment opisujący uroczystości pierwszomajowe, gdy manifestujący wywołują poczucie zagrożenia, a pozostaje po nich jedynie rozbita kamieniem szyba hotelowej restauracji.


Hôtel du Nord powstał w roku 1929, a w 1938 roku na jego podstawie Marcel Carné  wyreżyserował kultowy już film pod tym samym tytułem. W miejscu, gdzie kręcono zdjęcia, nad kanałem Saint-Martin, nadal istnieje hotel o tej nazwie. Eugène Dabit zainspirował się  własną historią, ponieważ jego rodzice prowadzili ten właśnie hotel na quai de Jemmpes. Fasada, znana z filmu, pozostała niezmieniona, jednak wnętrza są dużo bardziej eleganckie. Dziś nikt nie nazwałby go, jak w latach dwudziestych, hotelem skaczących wszy.





Kadr z filmu


Kadr z filmu

Hotel współcześnie

Zdjęcia ze strony hotelu
http://www.hoteldunord.org

środa, 20 lutego 2013

Cuda za 5 złotych

Nie byłabym sobą, gdybym wam nie doniosła o kolejnej obniżce cen w Weltbildzie. Ja już zakupy zrobiłam. Za 5 złotych za sztukę kupiłam między innymi:




Listy Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca


Pisarza rodzinnego Grégoire'a Delacourta


Prawem i lewem. Obyczaje na czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku Łozińskiego


Życie polskie w dawnych wiekach Łozińskiego


Życie polskie w XIX wieku Wasylewskiego

Podróż do miasta świateł Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk sztuk cztery (na pamiątkę, bo w stopce moje nazwisko jest)
Tu link, bo wyskakują dwie ceny:
http://www.weltbild.pl/podroz-do-miasta-swiatel-roza-z-wolskich_p12385688.html



Za 90 złotych przybędzie do mnie 18 książek! Ja kiedyś zwariuję przez te książki, ale będę szczęśliwą wariatką!


poniedziałek, 18 lutego 2013

Maria Antonina, trochę prawdy, trochę bajki

Marię Antoninę skrzywdzono dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy obcięto jej głowę na szafocie. Było w tej śmierci coś barbarzyńskiego, nieprzystającego do kraju i narodu, który w Europie zdążył już zyskać sławę postępowego i światłego. Cóż, kultura kulturą, a instynkty swoją drogą idą. Gilotynowanie jak leci wszystkich, którzy podpadli za sam fakt bycia sobą, światłe na pewno nie było. To jednak temat na dyskusję, która trwała, trwa i trwać będzie jeszcze dość długo. Drugi raz nieszczęsna Maria Antonina została marnie potraktowana przez historyków. 

Jedno niefortunne zdanie o ciastkach zamiast chleba, wypowiedziane tak naprawdę sto lat wcześniej przez żonę Ludwika XIV, jakaś afera z naszyjnikiem i voilà, łatka pustej, frywolnej lalki przylgnęła do niej idealnie. W interesie młodej Republiki, niezbyt stabilnej, nie leżało na pewno dobre imię zmarłej królowej. Wiadomo, męczennicy porywają tłumy, więc są i po śmierci niebezpieczni. Czasem nawet bardziej niż za życia.


Portret arcyksiężniczki Marii Antoniny w wieku siedmiu lat, 1762, Martin van Meytens 

Maria Antonina w wieku 12 lat, portret namalowany przez Martina van Meytensa

Portret Marii Antoniny w muślinowej sukni,  1783, Louise Élisabeth Vigée Le Brun


Maria Antonina, królowa Francji, 1775, Jean-Baptiste Gautier Dagoty


Maria Antonina na przeciw tłumu w Tuileries 20 czerwca 1792,

Maria Antonina w więzieniu Temple, 1793, Aleksander Kucharski


Królowa Maria Antonina w więzieniu Conciergerie, Charles Louis Lucien Muller, 1856-57

Maria Antonina w Conciergerie, obraz olejny Anne Flore Millet, markizy de Brehan na podstawie pastelu Aleksandra Kucharskiego

W drodze na szafot

Miała 14 lat, gdy wyszła za maż za delfina Francji, przyszłego nieudolnego króla Ludwika XVI, starszego zaledwie o dwa lata. Czekano jedynie na pierwszą menstruację, aby rozpocząć przygotowania do ślubu. Wcześniej, na wyraźnie życzenie francuskiego władcy, musiała nauczyć się francuskiego, zmienić fryzurę i wyleczyć zęby. Była dzieckiem poświęconym dla dobra relacji francusko-austriackich. Maria Teresa potrzebowała, aby Ludwik XV jej sprzyjał, sojusz z Francją wzmacniał pozycję Austrii na arenie międzynarodowej i to było dla cesarzowej najważniejsze. Maria Antonina opuściła zatem rodzinę w 1770 roku. Trzeba podkreślić, że jej rodzice bardzo się kochali, miała piętnaścioro rodzeństwa, żyła dotąd w poczuciu bezpieczeństwa pod czułą, acz czujną, opieką matki. Ojciec zmarł, gdy miała 9 lat. Trafiła na francuski dwór, z całym jego wydumanym ceremoniałem, gdzie łaski rozdzielała królewska metresa madame du Barry, a relacje między członkami rodziny były bardziej niż oficjalne. Przyszły Ludwik XVI był sierotą, jego rodzice zmarli, gdy był dzieckiem. Zmarła również w 1868 roku jego babka Maria Leszczyńska, co pozwoliło jej mężowi na już zupełnie swobodne afiszowanie się z kochanką.


Trzynastoletnia Maria Antonina, 1769, Joseph Ducreux,

Ludwik XVI, Joseph-Siffred Duplessis 


Małżeństwo dwojga nastolatków mogło być udane, gdyby nie fakt, że przyszły władca cierpiał na mały defekt niepozwalający mu na spełnianie małżeńskich obowiązków. Przez 9 lat daremnie czekano na następcę tronu. Oczywiście całą winę zrzucono na delfinę. W dodatku została wciągnięta w wewnętrzne rozgrywki dworu królewskiego między kochanką króla madame du Barry a królewskimi siostrami i córkami. Kiedy nie podporządkowała się ani jednym ani drugim, przylgnęło do niej przezwisko Austriaczka, które wypowiadane było jak najgorsza obelga. Później doszły jeszcze przezwiska Madame Deficyt i Madame Veto. Niestety jej mąż, młodzieniec chorobliwie nieśmiały i niezbyt bystry, nie umiał obronić swojej żony przed atakami. Tak jak nie umiał później rządzić krajem. Na jego usprawiedliwienie, można dodać, że nikt go do tej roli nie przygotował, a zapłacić musiał za rozrzutność nie tylko swoją, ale i dziadka i pradziadka. Królewska para była słabo wykształcona i niedoświadczona  w sprawach państwowych. Zadziwiające, że ani Maria Teresa, ani Ludwik XV nie zrobili nic, by odpowiednio przygotować dwoje dzieci do funkcji, jaką mieli pełnić w przyszłości. Pozostawieni samym sobie, nie potrafili początkowo zrozumieć zawiłości wielkiej polityki, gdy zaczęli się w niej nieco orientować, było już za późno.


Maria Antonina na spacerze z dziećmi w parku w Trianon, 1785, Adolf Ulrik Wertmüller,

Maria Antonina z dziećmi, Maria Teresa (stoi), na kolanach Ludwik XVII, po prawej stoi Ludwik Józef, wskazując na pustą kołyskę. Brakuje w niej Zofii Heleny, zmarłej w niemowlęctwie, w czasie, gdy obraz był malowany. Louise Élisabeth Vigée Le Brun, 1787

Tymczasem Maria Antonina lubiła się bawić, tańczyć, chodzić do teatru. Była młodą kobietą żyjącą w bajecznych sceneriach, co miała niby robić? Nie od niej zależały losy świata, ona była jedynie kartą przetargową i, jako taka, swoje zadanie doskonale spełniła. Gdy na świat przyszły jej dzieci, okazała się dobrą, kochającą matką, pragnącą stworzyć takie relacje we własnej rodzinie, jakie pamiętała z dzieciństwa na austriackim dworze. Jej związek z Ludwikiem XVI był oparty na szacunku i przyjaźni. Oprócz jednej wielkiej miłości do szwedzkiego dyplomaty Axela Fersena, nie potwierdziły się żadne plotki o jej romansach, a i to jedyne uczucie, na które sobie pozwoliła, owiane jest tajemnicą z powodu wielkiej dyskrecji jaką zachował jej wybranek. Wiadomo, że do końca próbował uratować ją i jej bliskich przed gilotyną. Wyłożył na ten cel ogromne sumy z własnej kieszeni, krążył po całej Europie chcąc przekonać do swoich planów zwolenników monarchii francuskiej, niestety na próżno. Nikt nie chciał otwarcie przyjść z pomocą. Jak obrzydliwa potrafi być tak zwana racja stanu, świadczy fakt, że wnuczka brata Marii Antoniny, Maria Luiza została, aby zapewnić dobre relacje z Francją, żoną Napoleona Bonaparte.


 Maria Antonina prowadzona na szafot, William Hamilton, 1794

 Maria Antonina na chwilę przed wykonaniem wyroku, autor nieznany


Miała 38 lat, gdy zakończyło się jej życie. Córka austriackiej cesarzowej, żona francuskiego króla, matka następcy tronu skończyła jako wdowa Capet 16 października 1793 roku. Zanim to nastąpiło, spędziła wiele miesięcy w Conciergerie, oddzielona od dzieci. Tu dowiedziała się o śmierci męża, tu czekała na własną śmierć. Wokół jej postaci narosły legendy, koncentrujące się zwykle na młodzieńczym okresie jej życia, kiedy w Wersalu, z jego sztucznym ceremoniałem, zapragnęła po prostu korzystać z otaczającego ją bogactwa. Lubiła również bale w Operze królewskiej, gdzie pojawiała się incognito; na jednym z nich poznała swoją wielką miłość. Jednocześnie  bardzo pokochała Petit Trianon, ponieważ tylko tam czuła się naprawdę u siebie, w oddaleniu od wersalskiego przepychu. 

Tajemny dziennik Marii Antoniny Carolly Erickson wpisuje się w nurt rehabilitujący postać królowej. Jest jednak lekturą nieco zbyt powierzchowną na mój gust, opartą na prostych schematach, raczej do potraktowania jako romans historyczny niż źródło wiedzy. Można znaleźć dużo bardziej rzetelnych lektur. Jeśli jednak szuka się czegoś niezbyt męczącego faktami historycznymi, ta książka jest idealna, bo skupia się zdecydowanie na postaci królowej, a nie na historii jako takiej. Nie wnosi nic nowego, ale dość ciekawie przedstawia sytuację Marii Antoniny, zamkniętej w złotej klatce Wersalu i odciętej całkowicie od rzeczywistości. Autorkę nieco poniosła wyobraźnia przy opisie rzekomej podróży królowej do Szwecji w towarzystwie Axela Fersena. Co prawda podkreśla, że to zmyślenie, ale tak nieprawdopodobne, że czyni z powieści bajkę. Nieprawdą jest także, że w rodzinie Ludwika XVI nie było bliźniąt (wątek pojawia się, gdy MA oczekuje kolejnego dziecka i jest zadziwiona rozmiarem swojego brzucha). Dwie najstarsze córki Ludwika XVI i Marii Leszczyńskiej, zatem ciotki Ludwika XVI były bliźniaczkami. Niby detal, ale z punktu widzenia zainteresowanych tematem dość duży błąd.




Wokół Marii Antoniny pojawia się kilka postaci fikcyjnych (jej pierwsza miłość - Eryk, jej służąca Zofia i zazdrosna żona Eryka - Amelia, spiskująca przeciw królowej). Miały zapewne ubarwić opowieść, mnie zdecydowanie drażniły, gdyż wydawały mi się mało wiarygodne, aby austriacka arcyksiężniczka obściskiwała się z chłopcem stajennym albo francuska królowa wysłuchiwała obelg ze strony pokojówki. Lubię bardzo powieści historyczne z domieszką fikcji, ale umiem też wyczuć, kiedy przekraczana jest granica prawdopodobieństwa. W tym wypadku, mimo że nie wątpię w kompetencje autorki, chciałam czasem zakrzyknąć "Stop, to idzie za daleko!".


Axel Fersen

Ciekawie natomiast opisana została miłość do Fersena, bo ukazuje, że królowa była stała w uczuciach i zdolna do głębokiego, długotrwałego przywiązania. Co prawda i w tym wypadku  Erickson pozwoliła sobie na zbyt daleko idące gdybanie, ale jest ono łatwiejsze do przełknięcia, bo wiadomo, że rzeczywiście królowa i jej faworyt mieli romans. Mniejsza więc o to, kiedy się zaczął i ile trwał, ważne, że stanowił jeden z najjaśniejszych epizodów w życiu Marii Antoniny. Wszystkie przekazy historyczne są zgodne, że jej wybranek był mężczyzną niezwykle przystojnym, inteligentnym i nietuzinkowym, co może również świadczyć jedynie na korzyść kobiety, której poświęcił całe swoje życie. Nigdy się nie ożenił. W swoim dzienniku i korespondencji zawsze wyrażał się z wielkim szacunkiem i podziwem o Marii Antoninie. Podkreślał jej szlachetność, dobroć i troskę o innych. Jego świadectwo jest ważne, bo nie był ślepo zakochanym młokosem, ale mężczyzną światłym. Obserwował królową przez wiele lat, ich relacje siłą rzeczy ewoluowały od szalonej miłości po uczucie dojrzałe, które przerwała dopiero śmierć. W swoim testamencie Maria Antonina nie mogła otwarcie wspomnieć o ukochanym, ale przeczytałam tam jedno zdanie, które na pewno było pisane z myślą o nim:


Miałam przyjaciół! Myśl, że rozstaję się z nimi na zawsze, i ich cierpienie są jednymi z największych smutków, które zabiorę z sobą umierając; niech wiedzą przynajmniej, że, aż do ostatnich chwil, myślę o nich.

 Prawdą jest, że Fersen słynął z licznych relacji z kobietami, żadna jednak nie zastąpiła w jego sercu Marii Antoniny, a dzień jej śmierci zawsze czcił, jako dzień żałoby.


"Straciłem wszystko, co miałem na tym świecie. Ta, za którą oddałbym tysiąc razy moje życie, już nie istnieje"


 Ostatnie napisane przez Marię Antoninę słowa:
16 pażdziernika o 4.30 rano 
 Mój Boże, zlituj się nade mną! Moim oczom zabrakło już łez, aby płakać za wami moje biedne dzieci; żegnajcie, żegnajcie! 
Marie Antoinette


Zaczęłam też czytać pierwszy tom trylogii napisanej przez Juliet Grey Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu. Zapowiada się bardzo dobra lektura.

piątek, 15 lutego 2013

"Paryż. Miasto sztuki i miłości" w Nowych Książkach

Wszystkie pozytywne opinie cieszą, a negatywne bolą. Nie ma to tamto, ocena pracy jest ważna, biorę ją sobie do serca, przechorowuję. Potem trzeba iść dalej i robić swoje, ale przychodzą takie momenty, że człowiek się zawiesza parę centymetrów nad ziemią, na kilka godzin zaledwie, ale jednak odrywa się od rzeczywistości. Właśnie wczoraj miałam te moje kilka chwil lekkości bytu, bardzo znośnej nawet. Przyszła przesyłka z mojego wydawnictwa, a w niej najnowszy numer miesięcznika Nowe Książki, pod patronatem Instytutu Książki. To najstarszy magazyn literacki w Polsce, wydawany od 1949 roku. Co tu dużo pisać, nawet w marzeniach najśmielszych nie sądziłam, że znajdzie się tam recenzja Paryża. Kiedy się o tym dowiedziałam, ciśnienie skoczyło, bo opinia profesjonalisty jest, dla takiego raczkującego jak ja, bardzo ważna. 

Otwieram, a tam same poważne tytuły zrecenzowane, w dodatku najważniejszy jest tekst, zero zdjęć, czysta krytyka literacka. Ciśnienie skoczyło jeszcze bardziej. Zjadą, myślę, na bank zjadą, a ja wpadnę w rozpacz najczarniejszą. Nie to, żebym zaraz załamać się miała, znowu taka wrażliwa nie jestem, są gorsze nieszczęścia na świecie, ale przykro by mi było z dwa dni. Ale przykro nie jest! Autorka recenzji, Maria Wodzyńska, napisała ją tak, jakby siedziała w mojej głowie. Zwłaszcza ostatnie słowa podsumowują dokładnie to, co nami kierowało, gdy pisałyśmy tę książkę.


"Autorki wykazały się kunsztem narracyjnym. Bez anegdoty nawet najprawdziwsza i najgłębsza prawda może być "ciężkostrawna", a tu właśnie ciekawostka, detal, konkret trzyma w napięciu, zarazem prowadzi od olśnienia do olśnienia; wiedzę o mieście, ludziach i epoce sączy się jak dobre wino.

(...)Setki starannie wybranych zdjęć, pokazujących miasto we wszystkich jego odsłonach, fotografii ludzi zakochanych w Paryżu i współtworzących to miasto, przybliżeń ich dzieł, plakatów teatralnych - to walor książki. Mądrej, napisanej językiem prostym i czystym, utkanej z miłości do miasta."

A czasopismo polecam, niedrogie i kompetentne. Za ponad 100 stron tekstu, jedynie 9 złotych. W dodatku samo pisanie, nie ma reklam. Można też się podszkolić, bo teksty na wysokim poziomie. Taka stara szkoła pisania o książkach. Szkoda, że u mnie oczywiście kupić go nie można i aż ze stolicy przybyło, ale muszę koniecznie zaprenumerować. Kiedyś mama zbierała namiętnie, potem jakoś się urwało, zapomniało, a szkoda. Zeskanowałam okładkę i recenzję wrzucam, gdzie mogę, bo, jak to śpiewano, "taka gratka nie zdarza się co dzień". Żeby sobie poczytać, trzeba najpierw kliknąć w zdjęcie lewym, potem kliknąć prawym przyciskiem na otwórz grafikę w nowej karcie, wyskoczy lupa i wszystko będzie widoczne w powiększeniu.



czwartek, 14 lutego 2013

Walentynka dla Alicji (i dla innych dziewcząt też)

Obiecałam Alicji i proszę, oto jest! Wściekle różowe serce na Walentynki. Z dedykacją dla  wszystkich dziewcząt, a ze specjalną dedykacją dla Alicji właśnie. Dobór koloru nie jest przypadkowy. Kajtek (dumny autor) stwierdził, że jeśli to dla dziewczyny, to musi być różowe, chociaż zapewniam, że nie ja mu to do głowy włożyłam. To raczej skutek przebywania z kolegami. Ostatnio jeden taki kpił z jego jaśka w biało-różową kratkę, który zaniósł do przedszkola. Najpierw chciałam iść i smarkaczowi wytłumaczyć to i owo, ale w końcu zamieniłam jaśka na bardziej męskiego, żeby mi z dziecka nie drwiono. Róż został przypisany dziewczynom i kropka.

Matki się do dziewczyn nie zalicza, jestem jakimś tworem poza podziałem płciowym, dostałam czerwone serce. Dla niezorientowanych w sztuce naiwnej objaśniam, że to fioletowe to balonik, a wokół serca jest kwiatuszek, lata motylek, ptaszek, chodzi robaczek i zebra. Z pewnością dobór fauny i flory nie jest przypadkowy, ale nie pytajcie mnie, co artysta miał na myśli. Odrzućcie naukowe analizy i delektujcie się sztuką emocjonalną w czystej postaci. Plamy przebijające z drugiej strony też nie są dziełem przypadku. Na odwrocie jest kolorowanka ze Spider-Manem. 

Przepraszam z góry wszystkich panów, ale dziecko stanowczo odmówiło rysowania Walentynki dla chłopaków. Jedynym, który dostanie jest tata. To też świadczy, że matka nie jest najważniejsza. Może zostać wyróżniona czerwonym kolorem, ale to ojciec otrzyma tę specjalną tylko dla siebie. Moja jest w wymowie podobna do tej poniżej, tylko jak już wspomniałam, czerwona. Za to tatowa, ma wszystkich superbohaterów, pełno serc, zwierzaków, kwiatków i jeszcze rodzinny portret, na którym łaskawie mnie umieścili.

Za Walentynkami nie przepadam, chociaż na brak miłości nie narzekam teraz, ale kiedyś tak nie było i patrzenie na ten przymus kochania, zakochania, sercowania doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Uraz się zakorzenił i do dziś patrzę z dystansem. Pomijając już fakt, że mamy nasze własne święto miłości. Dzieciom jednak nie będę w głowy wbijać, że święto obce, komercyjne, takie i siakie. Patrzę z jakim zapałem chcą okazywać swoje uczucia, widzę w tym rozbrajającą dziecięcą szczerość i trochę mięknę, przyznaję. Dlatego też się z wami tą szczerością dzielę.




wtorek, 12 lutego 2013

Potworki atakują kolorami

Misterny plan, zakładający oddawanie się tylko czytaniu przez najbliższy tydzień, wziął w łeb. Potworki postanowiły chorować i, żeby nie było za lekko, od razu na zapalenie oskrzeli. Antybiotyki, gluty z nosa, kaszel rozdzierający i miauczenie co pięć minut zastępują mi więc rozrywkę duchową i  przemyślenia literackie. Poza tym postanowiły mnie wynagrodzić za mój matczyny trud własnoręcznie malowanymi kartkami Walentynkowymi i siedzę z nimi wśród morza kartek i kredek wszelakich. Dałabym chętnie z 1o złotych, niech te Walentynki kupią w sklepie, ale moda jest wśród dzieciątek na wyrażanie uczuć przez rękodzieło, więc nie ma zmiłuj się. Co minutę muszę sprawdzać postępy w pracach artystycznych, wyrażać niekłamany zachwyt kolejnym sercem we wszystkich odcieniach czerwieni. Dotąd nie miałam pojęcia, ile odcieni może mieć czerwień, sama preferuję kolor czarny w ubiorze, inne dla mnie praktycznie nie istnieją. Ale kredek się nazbierało ze dwieście, w tym z dwadzieścia czerwonych, dlatego odkrywam ze zdumieniem, że czerwony może być czerwony inaczej.

A książki leżą odłogiem, mnie aż trzęsie na ich widok. W dodatku rzutem na taśmę zakupiłam kilka tomów Philippy Gregory na Weltbildzie. Nigdy nie czytałam jej książek, ale te tomiszcza robią wrażenie, chciałoby się w nich zagłębić, a tu figa. Zaczęłam trochę podczytywać Kopra  Wielcy zdrajcy. Od Piastów do PRL, ale kiedy przeczytałam, że Niepewność Mickiewicza to sonet, walnęłam w kąt. Mam pecha do jego książek, co zacznę czytać, to jakieś byki znajduję z kosmosu, a mimo to już z pięć pozycji na półce stoi. Kompiluje nieźle, styl ma wyrazisty, ale no naprawdę czasem jak przywali z grubej rury, to ręce opadają. 


Praca też czeka, a ja za pracą tęsknię, bo praca w dużej części polega właśnie na czytaniu. Zaglądam, podczytuję, wciągam się w poważne i kontrowersyjne tematy, a tu "Mamo! Ładne selce?". Piękne rzeczywiście, ale już czterdzieste piąte w ciągu godziny. Czuję, że Walentynek  będę miała dosyć na długo. Już i bez tego nie przepadam za tym świętem, a potworki mnie jeszcze dobiją.

Najbardziej jednak nie mogę wytrzymać z dala od Tajemnego dziennika Marii Antoniny. Chociaż to fikcja literacka, to autorka, Carolly Erickson, jest specjalistką w temacie, napisała wcześniej solidną biografię francuskiej królowej To the Scaffold: The Life of Marie Antoinette i podoba mi się sposób podejścia do tematu oraz próba zrozumienia, jakie uczucia mogły towarzyszyć Marii Antoninie tuż przed śmiercią. Podobnie zajęła się też Józefiną, napisała jej biografię Josephine: A Life of the Empress oraz wydane również u nas  Sekretne życie Józefiny. Jeszcze nie czytałam, ale oczywiście mam zamiar. Trochę kręci mi się już w głowie od tych stylizowanych okładek, za pastelowych jak dla mnie,  ale przecież najważniejsza jest treść i wrażenia z lektury. Niech więc już sobie będą te bezy, róże i fiolety. Widać kolory uparły się, żeby mnie prześladować w tym tygodniu. 



Na koniec taki fajny obrazek. Ucieszył mnie ostatnio, bo rzeczywiście poniedziałek jest od ponad dwóch lat moim ulubionym dniem. Dzisiaj już mniej się cieszę, bo jednak posiadanie dzieci nie zawsze gwarantuje radość z poniedziałku. Dzieci, zwłaszcza te małe potworki, czasem chorują i wtedy wypchnąć się ich nie da do przedszkola. Dlatego przesłanie z obrazka to taka półprawda :)


środa, 6 lutego 2013

Zakochana w Paryżu spotyka Zakochanego w Paryżu

Jest, jest nareszcie jest książka o współczesnym Paryżu na jaką czekałam! Autor Zakochanego w ParyżuOlivier Magny, to paryżanin z wyboru, pomieszkujący w Nowym Jorku, znany sommelier, właściciel winiarni i restauracji Ô ChateauJego spojrzenie na Paryż jest pełne czułości, ale i obiektywizmu. Mamy tu naprawdę wszystko, co powinniśmy wiedzieć o charakterze tego miasta i jego mieszkańcach. Krótkie, ale dosadne rozdziały wprowadzają nas w zawiłości paryskich zachowań i zwyczajów. Tytuł książki w oryginale to Dessine-moi un Parisien (Narysuj mi paryżanina) i nawiązuje oczywiście do słynnego zdania z Małego Księcia Dessine-moi un mouton (Narysuj mi baranka). Zabieg był na pewno celowy, bardzo ironiczny, ale oczywiście subtelny, dlatego nie zgadzam się z jednym jedynym punktem mówiącym o braku poczucia humoru u paryżan. Magny jest najlepszym przykładem na to, że oni to poczucie humoru mają. Nie objawia się może rechotem nad kuflem piwa, ale na pewno istnieje. Clarke napisałby pewnie wprost, że paryżanie to stado baranów, Magny również to sugeruje, ale z właściwą Francuzom finezją. Ta różnica w pisaniu ma dla mnie bardzo duże znaczenie.


Narysuj mi paryżanina...


Olivier Magny pisał najpierw o Paryżu na blogu http://www.o-chateau.com/stuff-parisians-like. Z tych wpisów ułożyła się książka w wersji angielskiej i francuskiej. Teraz mamy ją po naszemu, z czego oczywiście bardzo się cieszę.


Wszystko, co zawsze chcieliście wiedzieć o paryżanach...




W polskiej wersji zniknęły wspaniałe ilustracje Marie Sourd, które możecie zobaczyć poniżej, może dlatego nie było sensu upierania się przy dosłownym przetłumaczeniu tytułu. Mamy za to czarno-białe zdjęcia, może nie rewelacyjnej jakości, ale naprawdę nie one są tu najważniejsze, bo tekst w zupełności wystarczy, aby dobrze się bawić podczas czytania.



Książka jest podzielona na 117 rozdziałów (mam nadzieję, że dobrze policzyłam). W każdym z nich jest omawiana jedna, oczywiście niezwykle istotna dla paryżan, kwestia, między innymi dżinsy, metro, parkowanie, dziewczyny z zagranicy, zarost, narzekanie, związki, bruk, prywatki, sikanie na ulicy i tym podobne. Na końcu każdego rozdziału znajduje się krótka rada, jak wykorzystać właśnie zdobytą wiedzę w czasie pobytu w Paryżu. Mamy też krótkie zdania, których wypowiadanie może nas upodobnić do mieszkańców stolicy Francji. Muszę przyznać, że ich wybór jest niezwykle trafny :) Rzeczywiście słyszałam je wiele razy, a pewnie jeszcze częściej sama je wypowiadałam. 

Zakochany w Paryżu zaczyna nasze spotkanie z Miastem Świateł od mocnego akcentu, czyli tak popularnego słowa putain, które można by porównać do tak nam bliskiej k...y.  Nie ma jednak aż takiej mocy, dlatego używa się go dość często i chętnie. Potem jest już bardziej elegancko. Dowiecie się dlaczego paryżanie lubią czerń, dlaczego tamtejsi mężczyźni wolą cudzoziemki, gdzie można zjeść najlepsze lody, dlaczego nie warto pytać mieszkańców o dyskoteki i kluby nocne, czemu tylko turyści pijają w restauracjach i kawiarniach wino, gdzie są najbardziej typowe dla tubylców miejsca spotkań, na co narzekają, czego nie lubią, kogo krytykują, ale także co uwielbiają, czym się szczycą i kogo podziwiają. Według mnie Olivier Magny wybrał najistotniejsze tematy i doskonale je omówił. Nie szczędził złośliwej ironii, wcale nie był łagodny w ocenie, ale że wszystko jest podszyte wielką miłością od Paryża, nie odczuwamy tu niesmaku.  Najzabawniejsze jest to, że paryżanie doskonale zdają sobie sprawę ze swoich wad, często przecież brałam udział w dyskusjach o ich stosunku do siebie i świata, ale mają poczucie, że żyją w niezwykłym mieście. Niezwykłym również dzięki nim. Chociaż od lat głosi się upadek paryskiej legendy, jak dotąd żadne inne miasto nie przejęło roli Paryża w Europie.

Jak przy wszystkich lekturach dotyczących mojego bzika, nie jestem absolutnie obiektywna, wszystko odbieram tu bardziej sercem niż rozumem, a serce mi mówi, że to świetna książka i polecam ją wraz z niezwykłym przewodnikiem Lorànta Deutscha Paryż zwiedzanie metrem, jako dwie najlepsze pozycje dla tych, którzy chcą to miasto poznać, a nie jedynie je zobaczyć.



 Bla, bla, bla...tłumaczyć chyba nie trzeba:)

 Nic nie lubię, jestem paryżanianem



Ukochana wyspa paryżan Ile Saint-Louis 


wtorek, 5 lutego 2013

Nowości we francuskich klimatach

W końcu się zebrałam i zakupiłam za jednym zamachem trzy książki z Paryżem w tle. Zaczęłam już czytać, chociaż nie wiedziałam, za którą najpierw chwycić. Osiołkowi w żłoby dano...naprawdę! Mam nadzieję, że z głodu duchowego jednak nie padnę, bo instynkt samozachowawczy mam chyba bardziej rozwinięty niż osioł. Czytam więc i czytam, ale żeby nie było, że samolubna jestem, podzielę się z wami moją radością z powitania trzech nowych lektur w moich klimatach francusko-paryskich.

Po pierwsze Zakochany w Paryżu Oliviera Magny'ego. Psioczyłam już kiedyś wespół w zespół z koleżanką blogerką na książki Clarke'a. Zdania o nich nie zmieniłam, są nierozgarnięte i nastawione na tanie efekciarstwo. A można napisać z humorem i z klasą, co właśnie zrobił francuski autor. Od pierwszych słów nie opuszcza mnie uśmiech i ten nietypowy przewodnik po Paryżu czytam jako pierwszy. Wydał go Pascal, który ma całą serię francuską. Skompletuję ją sobie z czasem. Najpierw musiałam mieć Zakochanego w Paryżu, latanie po wsi francuskiej mniej mnie bawi. Sama z prowincji jestem, nie po to w wielki świat uciec chciałam, żeby teraz o prowincji czytać:) Wystarczy, że mam ją za oknem.



Czekają też kolejne pozycje z Bukowego Lasu, który również swą serię francuską posiada, przez co podbił moje serce i nie ma to tamto, uwielbiam go za to. Jest pierwszy tom trylogii Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu autorstwa Juliet Grey oraz powieść Sandry Gulland (tej od Józefiny) Kochanka Słońca o metresie Ludwika XIV Louise de La Vallière. Czuję się świetnie, nie mogę się doczekać wieczoru, potworki upchnę pod kołdry i noc jest moja! Znów będę w Paryżu. Nie wiem, czy to jeszcze normalne, ale mnie potrzebne do życia :)





Ponieważ Weltbild się zwija, a co miałam tam kupić, już kupiłam, musiałam zapełnić pustkę i znaleźć kolejne źródło książek w przystępnych cenach. Przy większych zakupach świetnie sprawdza się Aros. Książki już nazajutrz w domu i chyba najtaniej w tej chwili. Pascal też ma swoją księgarnię, oferuje swoje pozycje znacznie taniej, ale to następnym razem, gdy będę zamawiać więcej tytułów z tego wydawnictwa.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Uczciwa oszustka

Wczoraj wróciliśmy do domu po kilkudniowym wyjeździe. Nie była to wesoła podróż... Na smutek i zmęczenie nie ma jak dobra książka, a taka właśnie czekała już na mnie w domu. Powieść Tove Jansson Uczciwa oszustka na kilka godzin oderwała mnie od rzeczywistości, choć trudno napisać, że stała się pocieszeniem, bo nie jest to lektura zbyt optymistyczna. W sumie można się było spodziewać, bo Muminki to też nie są opowieści w kolorach Disneya i chociaż subtelnego humoru w nich nie brak, dużo jest też głębszych emocji i poważnych tematów.

Uczciwa oszustka zachwyciła mnie natychmiast dzięki pięknemu, minimalistycznemu językowi. Proste, jasne jak śnieg (którego w powieści nie brak) zdania. Żadnego przegadania, kwiecistego stylu, tylko starannie dobrane słowa naładowane emocjami. Mnie ten sposób pisania powalił na kolana, bo niezmiennie od lat zachwyca mnie proza, która potrafi być oszczędna w środkach stylistycznych, a jednocześnie tak ekspresyjna. Wielki ukłon w stronę tłumaczki, Haliny Thylwe, za osiągnięcie perfekcji, która wyraża się tym, że tłumacza w książce nie widać. To jedna z najlepszych powieści z jakimi się w życiu spotkałam. Jestem oczarowana, a gdy skończyłam lekturę, zdobyłam się jedynie na jęk zachwytu. Czysta przyjemność obcowania z twórczością znakomitej pisarki. W dodatku wydanie, jak to w Naszej Księgarni, perfekcyjne. Nawet układ strony, przejrzystość, duży druk i odstępy między linijkami wpisują się w atmosferę książki. Naprawdę chapeau bas!




Zimowy krajobraz, małe miasteczko Västerby i jego mieszkańcy, a wśród nich dwie kobiety Katri Kling i Anna Aemelin. Obie żyją na uboczu, stanowią część społeczności, a jednocześnie są od niej bardzo oddalone. Katri wzbudza szacunek i strach nie tylko ze względu na żółty kolor oczu, ale przede wszystkim przez swoją uczciwość, która nie pozwala jej na żadne fałszywe zachowanie, nawet na zwykłą uprzejmość, pojmowaną przez kobietę jako forma udawania, czyli oszustwa. Legendarna w Västerby uczciwość Katri, która powinna być przecież zaletą, okazuje się trudna do tolerowania. O wiele łatwiejsze byłoby jej życie, gdyby jednak nagięła się do ogólnie przyjętej gry pozorów. Katri opiekuje się młodszym bratem i jej celem nadrzędnym stało się zrealizowanie marzenia chłopca o własnej łodzi. Nie ma jednak na to środków finansowych, za to ma plan, jak je zdobyć. Anna jest z kolei sławną i bogatą ilustratorką książek dla dzieci, uwielbia malować leśne runo i na tym mogłaby poprzestać, ale dzieciom podobają się przede wszystkim króliczki, które po owym runie hasają i to właśnie one przyniosły jej popularność. Staje się panią od króliczków (jak Tove Jansson panią od Muminków). Artystka żyje samotnie w wielkim domu, otoczona wspomnieniami o zmarłych rodzicach. Katri postanawia wkraść się w łaski Anny i w ten sposób zdobyć pieniądze na budowę łodzi. Jak ma się to do jej uczciwości? Obie kobiety połączy przedziwna relacja, a sprawy się skomplikują. Atmosfera w małym, otulonym śniegiem miasteczku stanie się coraz gęstsza i ciążyć będzie nie tylko głównym bohaterkom. Doskonały jest też wątek bezimiennego psa, który zawsze towarzyszy Katri, bardzo ciekawe spojrzenie na relacje człowieka ze zwierzętami.

Wszechwiedzący narrator doskonale prowadzi czytelnika, ale w niektórych momentach oddaje głos Katri i wtedy jej myśli potęgują dodatkowo uczucia niepokoju i ciekawości. Kim jesteś uczciwa oszustko? Co sprawiło, że taka się stałaś? Więcej pytań niż odpowiedzi, żadnych prostych wyjaśnień, rozwiązań, wykładania kart na stół. Zachowania bohaterek zaskakują, niepokoją i na koniec pozostawiają nas całkowicie zagubionych z mnóstwem przemyśleń nad ludzką naturą. Śnieżnobiałe krajobrazy kontrastują z ciemną stroną człowieka, wyostrzają każde zachowanie, stają się tłem doskonałym, bo na nim wszystko lepiej widać. Niestety, zobaczyć nie oznacza tutaj zrozumieć. 

Powieść Tove Jansson to dowód na to, że z pozoru proste historie mają najczęściej największą moc. Rozpoznajemy w nich nas samych, bliskie nam uczucia, wątpliwości, problemy. Nic to, że akcja rozgrywa się daleko stąd, miałam wrażenie, że mogłaby równie dobrze rozgrywać się w moim, pokrytym śniegiem, mieście. Samotność w społeczności, pragnienia i brak możliwości, aby je realizować, miłość i nienawiść to kwestie zawsze aktualne, bliskie każdemu. Chociaż Jansson wydała Uczciwą oszustkę w 1982 roku, akcja jest prawdopodobnie jeszcze wcześniejsza, a my odkrywamy ją teraz, tekst nie postarzał się wcale. To właśnie stanowi, według mnie, o wielkości literatury: uniwersalność jej przekazu i jej ponadczasowość. 




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...