poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pilch to Pilch. Rolls-Royce, Rolex i Dom Pérignon w jednym.

Zaczęłam czytać przed chwilą drugi tom dziennika Jerzego Pilcha i od razu zachwyt. Od pierwszych stron. Recenzji nie będzie, bo obiektywizmu we mnie żadnego nie ma w tym wypadku. Wszystko mi się podoba w twórczości Pilcha. A najbardziej to, że nie jest pozer (Kasia - ty wiedz, o co biega ;). W dodatku tak  inteligentnych mężczyzn, z poczuciem humoru i dystansem do siebie nie ma wśród naszych pisarzy wielu. Pilch to Pilch. Rolls-Royce, Rolex i Dom Pérignon w jednym.

Co by się nie działo...







18 lip­ca 2012



Na szczęście nie stra­ciłem za­pału do li­te­ra­tu­ry, na szczęście nie za­po­mniałem (za­nik, wi­dać, idzie inną drogą) za­sad rze­miosła. Jed­na z naj­ry­zy­kow­niej­szych i za­ra­zem naj­trud­niej oba­lal­nych brzmi: żeby na­pi­sać do­bry wiersz, trze­ba prze­czy­tać do­bry wiersz. Re­guła – ma się ro­zu­mieć – do­ty­czy wszyst­kich ga­tunków li­te­rac­kich. Żeby na­pi­sać dobrą po­wieść, opo­wia­da­nie czy in­ny so­net, trze­ba ta­kie rze­czy czy­tać, czy­tać i jesz­cze raz czy­tać.

Na­pi­sałem od­ru­cho­wo, iż jest to jed­na z naj­ry­zy­kow­niej­szych za­sad – wy­co­fuję się z te­go szczy­to­wa­nia. Ry­zy­ko w tym – jak i w licz­nych in­nych przy­pad­kach – do­ty­czy wyłącznie gra­fo­manów. „W cza­sie pi­sa­nia ni­cze­go nie czy­tam, pragnę za­cho­wać całko­witą nie­za­leżność, ab­so­lutną wier­ność so­bie, ni­cze­go nie czy­tam, al­bo­wiem za wszelką cenę pragnę uniknąć czy­je­go­kol­wiek wpływu” – wy­zna­je je­den z dru­gim nie­bo­rak i nie za­uważa, jak sa­mobójcze jest to wy­zna­nie. Prze­cież „czyjś wpływ” – oby jak naj­wy­ra­zist­szy – prze­ważnie jest je­dyną szansą nieszczęśni­ka, na ogół tyl­ko to co za­pożyczo­ne, al­bo wręcz tyl­ko to co od­pi­sa­ne, mie­wa w je­go tekście jakąś war­tość.

Po­za wszyst­kim, cóż to za (to praw­da: nie­no­we) gusło, żeby jak się pi­sze – nie czy­tać? Ma­larz, gdy ma­lu­je, ob­razów nie ogląda? Nie wi­dzi? Pej­zażysta z za­mknięty­mi ocza­mi po świe­cie łazi? Rzeźbiarz rzeźb uni­ka, a jak ja­ki po­mnik w da­li spo­strzeże – śmier­tel­nie prze­rażony, iż ar­tyzm je­go wtórnością skażony zo­sta­nie – w prze­ciwną stronę spier­ni­cza, aż się ku­rzy? Kom­po­zy­tor, gdy kom­po­nu­je, mu­zy­ki nie słucha? Nie słyszy?

Wsłuchi­wać się tyl­ko w swój głos wewnętrzny? Wpa­try­wać w ta­kiż ob­raz? Po pierw­sze – nie­wy­ko­nal­ne, po dru­gie – ry­zy­kow­ne. Co zro­bić, jak ani nic nie słychać, ani nic nie wi­dać? Co zro­bić, jak wnu­trien­ne­go głosu, ob­ra­zu (cze­go tam jesz­cze) de­fi­ni­tyw­nie brak? Jak to, co ro­bić? Wia­do­mo co! Ulec wpływo­wi. Mało po­wie­dzia­ne: szu­kać wpływu. Czy­tać. Dużo czy­tać.

Nie ma ta­kiej oko­licz­ności, w której czy­ta­nie by szko­dziło, a już przy pi­sa­niu? Otóż przy pi­sa­niu czy­tać na­leży jak naj­więcej – uta­len­to­wa­ne­mu nie za­szko­dzi, gra­fo­ma­na nie wy­le­czy. Li­te­ra­tu­ra, która czer­pie z li­te­ra­tu­ry – może w tym być pozór jałowi­zny. Tyl­ko „może” i tyl­ko „pozór”, al­bo­wiem – z całą pew­nością – li­te­ra­tu­ra ob­chodząca się bez li­te­ra­tu­ry ska­za­na jest na klęskę.

czwartek, 28 listopada 2013

Nie ma kto pisać do pułkownika

Tak się zastanawiam teraz nad relacjami jednostki z władzą i nastrój mam mniej więcej taki, jak podczas lektury Nie ma kto pisać od pułkownika GG Marqueza. Nikt tak jak Gabo nie potrafi wyrazić całej gamy uczuć w tak lapidarnym stylu. Czytam po raz kolejny, odkrywam nowe rzeczy i ciągle jestem zachwycona, ale odczuwam również tak samo intensywny smutek.


Na 54 stronach autor snuje opowieść o starym pułkowniku, weteranie Wojny Tysiąca Dni, od 15 lat oczekującym aż w końcu państwo uzna jego prawa kombatanckie i przyzna mu rentę. W  te dni, gdy do miasteczka podpływa barka z workiem pocztowym na pokładzie, on już czeka w porcie, niby przypadkowy przechodzień, usilnie starając się udawać, że nie interesują go przesyłki przekazywane kierownikowi poczty. Za każdym razem przeżywa tę samą burzę uczuć: od niecierpliwości, przez rosnącą nadzieję po rozpacz i rezygnację, gdy padają słowa "Nie ma kto pisać do pułkownika". 

Wraca potem do domu, gdzie czeka chora żona i zbiera wszystkie siły, aby znów wlać w siebie i w nią nadzieję, że może jednak jutro... Przecież państwo nie mogło o nim zapomnieć. Wraca więc do rozpadającego się domu, do żony cierpiącej na astmę i do koguta, jedynej rzeczy, która dwojgu starych ludzi została po zmarłym synu. Kogut to również ich nadzieja na pieniądze, może wygra jakąś walkę, może uda się go sprzedać, może przyniesie im fortunę. Żyją w nędzy, żywiąc się nadzieją, że w końcu, kiedyś otrzymają należne im pieniądze, a wtedy wszystko się zmieni na lepsze. Wyprzedają wszystkie wartościowe przedmioty, aby przeżyć. Pożyczają pieniądze, kupują na kredyt. Ale nadchodzi dzień, gdy nie mają już nic. Nie mają nic oprócz tej bezsensownej nadziei, oprócz tego rytuału oczekiwania na barkę z pocztą. 

Jedyny pozytywne, choć wcale nie optymistyczne, akcenty to szacunek, którym otaczają starego pułkownika mieszkańcy miasteczka i jego relacja z żoną, w której oboje, choć związani ze sobą na zawsze, nie przestają być samotni. W niej pulsuje niewypowiedziany przez lata żal, w nim poczucie winy za życie, które jej zgotował. Ale trwają, na złe.

Kiedy czyta się to opowiadanie, wie się od początku, że nie będzie tutaj szczęśliwego zakończenia. I gdyby nie wisielcze poczucie humoru Marqueza, ten tekst byłby nie do zniesienia z powodu ilości ludzkiego cierpienia i samotności, którą opisywać tak dosadnie umie jedynie on. Właściwie jest to doskonała lektura, żeby pozbyć się złudzeń, że istnieje sprawiedliwość dla zwykłego człowieka.


W 1999 roku powstał wspaniały, klimatyczny film na podstawie tego opowiadania, z przejmującą rolą Fernando Lujana w roli pułkownika oraz z Marisą Paredes i Salmą Hayek w pozostałych rolach,


środa, 27 listopada 2013

Ach te wredne krasnoludki i ich pogłoski!

Na mój mail do pracowników Urzędu Miasta, z prośbą o udzielenie odpowiedzi na kilka niezbyt skomplikowanych pytań dotyczących losów naszego przedszkola, dostałam odpowiedź:


Szanowna Pani,


W odpowiedzi na Pani pytania, oparte jak Pani stwierdziła na pogłoskach, informuję, że Gmina Namysłów nie ma zamiaru likwidować Przedszkola Nr 4 w Namysłowie.


Pozdrawiam!  (Tu ręce mi opadły, w oficjalnym mailu z Urzędu Miasta "pozdrawiam" z wykrzyknikiem...)

XY


Wielka więc radość w domu moim, że władze nasze przedszkola nie ruszą. Mogę spać spokojnie i nie przejmować się pogłoskami, które po mieście rozsiewają wredne krasnoludki. Jak mogłam uwierzyć, że nasze władze chciałyby skrzywdzić dzieci?  Jak mogłam uwierzyć, że wcisną nam tu żłobek, a nasze dzieci wywalą gdzie indziej? Jak mogłam uwierzyć, że ważne decyzje dotyczące mieszkańców są podejmowane za ich plecami? Jak mogłam uwierzyć, że zrobiono by cokolwiek bez informowania społeczeństwa? Jak mogłam uwierzyć, że przedstawiciele władz pojawiają się w przedszkolu w celu innym niż kurtuazyjna wizyta podszyta troską o najmłodszych? A ja już oczami wyobraźni widziałam kolejne zebrania w sprawie reorganizacji, na których sugerowano nauczycielom wyciszanie sprawy wśród rodziców. Jak mogłam uwierzyć, że traktują przedszkole jak swoją własność, z którą mogą zrobić, co chcą, zapominając, że:

1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu.

2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.



Przecież to wszystko nieprawda! Wszystko bujdy na resorach! Przecież naszym władzom zawsze przyświeca, że:




(...)"świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej,

pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane,



pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność,


w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem,

ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej

jako prawa podstawowe dla państwa

oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot.

Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali,

wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka,

jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi,

a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej."


EDIT

A taką odpowiedź dostał portal Namyslowianie.pl:

Pojawiające się plotki i pomówienia nie mają nic wspólnego z planami gminy i przyczyniają się do frustracji personelu placówki i rodziców dzieci uczęszczających do przedszkola.
Burmistrz nie likwiduje Przedszkola Nr 4!
Gmina ma jedynie zamiar umieścić w części budynku żłobek. Planowany remont placówki pozwoli stworzyć najlepsze warunki dla dzieci żłobkowych i poprawić standard opieki nad dziećmi przedszkolnymi.
Ilość dzieci w przedszkolach zacznie od 2014 r sukcesywnie spadać z uwagi na wejście w życie tzw. "ustawy 6 - latkowej" połowa dzieci z rocznika 2008 pójdzie od września 2014 r do szkoły, w kolejnych latach "zabraknie" w przedszkolach całego rocznika 6 - latków. Dzięki takiemu "poluzowaniu" będzie można nareszcie stworzyć wygodny dla dzieci i rodziców, nowoczesny żłobek z dogodnym dojazdem i zapewnionymi wszystkimi standardami bezpieczeństwa.

Widać różnicę w traktowaniu zwykłego obywatela i matki, a w podejściu do mediów? To ja jestem ta sfrustrowana pojawiającymi się plotkami rozsiewanymi przez krasnoludki.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie? Co by tu jeszcze?


Dzisiaj dotarła do mnie informacja o zamiarze likwidacji przez burmistrza Namysłowa, Przedszkola nr 4 przy ul. Reymonta 5b. Rodzice dowiedzieli się o tym od zszokowanych pracowników, których poinformowano o sytuacji w piątek. Oczywiście żadnych oficjalnych informacji na ten temat my, rodzice dzieci uczęszczających do przedszkola, nie otrzymaliśmy. Kuriozalny pomysł zamknięcia przedszkola na dużym i rozwojowym osiedlu wywołał oburzenie wśród osób związanych z tą instytucją, zarówno kadry nauczycielskiej, pracowników, jak i rodziców. Komu zależy, żeby zniszczyć wieloletnią placówkę z tradycjami? Dlaczego rodzą się ludziom w głowach takie pomysły? I gdzie w tym wszystkim polityka prorodzinna, dobro dziecka oraz interes społeczny? Mam wrażenie, że w takim urzędzie miejskim siedzi specjalny pracownik, który ma za zadanie wyszukiwanie dobrych rzeczy do spieprzenia. Aby był lepiej zmotywowany, ciągle słucha piosenki Wojciecha Młynarskiego. I dużo mu się udaje spieprzyć w tym mieście (na przykład remont żłobka nr 1), ale akurat nasze przedszkola i szkoły to powód do dumy. Ledwie przebrzmiały echa afery pożyczkowej w namysłowskiej oświacie i wydawałoby się, że urzędowi będzie zależało na chwili ciszy i spokoju, ale widać rozgłos, choć ostatnio z niewłaściwych powodów, jest tym, czym władza się karmi. 

Nasze dzieci mają być poupychane w innych placówkach? Wyrwane z przyjaznego otoczenia, rozdzielone z kolegami i nauczycielkami? Nie wiem, co będzie, bo kto by się przejmował dziećmi i ich rodzicami? Podobno są już wspaniałe plany zagospodarowania budynku, ale czy ktoś w swoim szaleństwie chociaż pomyślał o dzieciach. Bo chyba one powinny być tu najważniejsze.

Dlaczego mają płacić za to, że ktoś nie dopilnował przed dwoma laty remontu namysłowskiego żłobka, który dzisiaj nie nadaje się do użytkowania? Małe dzieci muszą odpowiadać za brak kompetencji urzędników? Niech ci, którzy podejmowali decyzje w sprawie żłobka, przystosują go teraz za własną kasę i łapy precz od naszych dzieci!

Od września ważni (ale nie odważni) panowie łazili po przedszkolu pod pretekstem przygotowań do remontu. Cieszyliśmy się, naiwni, że i u nas w końcu będzie ładniej. A tu już w główkach rodził się pomysł, że takie fajne miejsca, więc może by ich stąd wysiudać. I mało mnie obchodzi, że tu ma być ponoć żłobek (po cholerę żłobkowi tak wielki budynek???), bo żłobek u nas już jest, gdzie indziej, a jeśli za mały i nie spełnia norm, to niech oddadzą urząd miejski na żłobek, wybudują go, niech robią coś, aby nie niszczyć nauczycielom ich miejsca pracy, dzieciom ich miejsca zabawy i nauki, a nam, rodzicom, naszego miejsca świętego spokoju, z zaufanymi, dobrze znanymi i przyjaznymi ludźmi.  Komu to przeszkadza, że placówka dobrze funkcjonuje?

Wybrałam świadomie zamieszkanie w tej okolicy ze względu na świetne usytuowanie placówek edukacyjnych. Bliskość przedszkola, szkoły podstawowej i gimnazjum miały wpływ na moje decyzje o tym, gdzie wychowywać moje dzieci. Nie bez znaczenia był też poziom edukacji oraz atmosfera w przedszkolu. Świadomi rodzice planują na lata wychowanie swoich dzieci, chcąc im zapewnić optymalne warunki. Nie jest mi wszystko jedno, jak panom i paniom w gabinetach, gdzie zostanie rzucone moje dziecko, w dodatku na podstawie decyzji osób, które jego dobro mają w głębokim poważaniu. Nie pozwolę, żeby ktoś sobie robił interesy na jego przyszłości i brak kompetencji w gospodarowaniu funduszami na remonty ukrywał kosztem mojego dziecka.

Kiedy przez lata, całymi miesiącami moje miasto było rozkopane, a ja z wózkiem, klnąc pod nosem, lawirowałam między dziurami, zagryzałam wargi, bo wiedziałam, że będzie lepiej. Że to dla naszego dobra. Ale dzieci to nie dziura w drodze. Nie można ich tak po prostu wykopać z miejsca, w którym czują się bezpieczne. Nie wyobrażam sobie, jak mój czteroletni potworek zniesie za rok utratę swojego przedszkola, a za kolejny rok zmianę na szkołę. Cóż za bezmyślne są ludzkie działania!!!

Oczywiście nie zamierzamy pozostawić tych pytań bez odpowiedzi i będziemy w tej sprawie interweniować. Mam nadzieję, że lokalne media również zainteresują się tą dziwną sytuacją, starannie ukrywaną dotąd przed najbardziej zainteresowanymi. Staje się to już tradycją w naszym mieście, że mieszkańcy, ich zdanie i potrzeby są lekceważone. Właściwie najlepiej, gdyby nas tu nie było. Tylko za co by się wtedy władze utrzymywały?

W maju, gdy przedstawiciele władz miejskich rozpychali się w pierwszych rzędach na spektaklu z okazji Dnia Matki, a matki stały pod ścianami ignorowane przez wygodnie siedzących panów ze świecznika, żaden z nich nie miał odwagi wyjść na scenę, spojrzeć nam w oczy i opowiedzieć, jaki prezent nam szykują w przyszłym roku. Wybaczyłabym nawet głupi pomysł, który się komuś w głowie zrodził dla ratowania własnego tyłka, wszak głupota jest dziś na porządku dziennym, ale braku odwagi i klasy darować nie mogę. 

Ach te prowincjonalne kombinowanie za plecami ludzi. Dopóki to się nie zmieni tutaj, na samym dole, nie ma nadziei na nic lepszego w skali Polski.

I to ma być ten rok rodziny? Z mojej strony tak, bo moja się wkrótce powiększy ku chwale ojczyzny, ale moje rodzinne miasto sobie ze mnie po prostu kpi...



wtorek, 19 listopada 2013

Kobiety Łazarza

Zbieram się od tygodnia, żeby napisać kilka słów o książce, która mnie bardzo poruszyła. Niestety nic odkrywczego mi do głowy nie przychodzi poza cielęcym zachwytem.

Kobiety Łazarza Mariny Stepnovej to po prostu lektura bez wad. Przypomniały mi się czasy mojej wczesnej młodości, gdy literatura popularna była trochę z innej bajki niż dzisiejsza. Między znajomymi domami krążyły: Krystyna, córka Lavransa, A lasy wiecznie śpiewają, Ja, Klaudiusz, Przeminęło z wiatrem, Pogoda dla bogaczy, Na wschód od Edenu, Sto lat samotności, książki z KIK-u, czy seria literatury iberoamerykańskiej. Powieść Stepnovej wpisuje się w ten nurt dobrej literatury popularnej, jaki znam sprzed lat. Nie pamiętam, żeby wtedy zdarzyło mi się czytać i odczuwać zażenowanie, jak zdarza mi się to teraz. Wprawdzie bardzo rzadko, bo jednak zgrabnie omijam pewne rejony literackie, no ale czasem się trafi.



A tutaj wszystko jest takie dokładnie wyważone. Historia Łazarza Lindta, genialnego naukowca, i związanych z nim trzech kobiet, Marusi, Galiny i Lidoczki, rozgrywa się na tle historii dwudziestowiecznej Rosji. Autorka przyjęła trochę inną perspektywę dla swojej opowieści, ponieważ jej bohaterowie należą do tych, których władza bardzo dobrze traktowała. To inne spojrzenie na sowiecką rzeczywistość jest nieco zaskakujące. Ważniejsze też są losy jednostek, niż epatowanie martyrologią całego narodu. Sepnova nie rozlicza, nie ocenia, nie piętnuje, nie broni, tylko opowiada, jak było. A było i tak, że niektórym system dawał wszystko, gdy innym wszystko odbierał.


Książkę napisano przepięknym, melodyjnym językiem, który po przekładzie na polski (brawa dla tłumaczki - Aleksandry Wieczorek) nic nie traci ze swej rosyjskiej śpiewności. Dla mnie i z pewnością dla wielu osób znających rosyjski, czytających książki i słuchających muzyki po rosyjsku, to staranne zachowanie rytmu oryginału jest zachwycające. Od razu wprowadza w klimat, w miejsce i czas, w rozgrywające się wydarzenia. Czytelnik jest niesiony językiem. Czeka z niecierpliwością na kolejne zdanie, które okazuje się jeszcze piękniejsze od poprzedniego. Jedne są podszyte ironią, inne kipią emocjami, ale nie ma w nich ani grama przesady, nadęcia, patosu czy taniej ckliwości. Nie ma tu tandety, grania na uczuciach, przewidywanych schematów romansowych. Przeciwnie, byłam co chwilę zaskakiwana rozwojem akcji. 


I płakałam jak bóbr od pierwszych stron, z przerwami, prawie do końca. Bo w tej powieści jest poruszonych wiele kwestii natury ogólnoludzkiej, które są mi bliskie, a do tego Stepnova pięknie pisze o prostych sprawach, o tym, co najważniejsze. O dzieciństwie, rodzinie, miłości, domu i o śmierci. Wiele razy pojawiał się taki smutek, że aż ciężko było oddychać, bo tu, jak w prawdziwym życiu, czasem nie ma happy endów. Nawet nadziei na nie brak. Czasem nieszczęścia całych pokoleń rzutują na losy potomków i trudno się wyrwać z czarnej serii.

Cieszę się, że Czarna Owca wydaje książki, które powinny spodobać się szerszej publiczności, a jednocześnie są wymagające i raczej nie spodziewam się opinii typu lektura na jesienne popołudnie niewymagająca myślenia. Bo chociaż odmóżdżacze mają swoje pięć minut (swoją drogą skąd to pragnienie, żeby przestać myśleć?), jest wielu czytelników, którzy docenią tego typu książki, łączące idealnie cechy literatury pisanej, aby ją czytano z literaturą pisaną, aby przekazać coś ważnego i mądrego.

Niestety, zaraz po tej uczcie dla mojego ducha i serca, przeczytałam najnowszą książkę Evansa Zimowe sny. I choć początek tego nie zapowiadał,  na końcu płakałam, tym razem ze złości, że takie naiwne opowiastki, przewidywalne do bólu, a momentami ocierające się o głupotę to właśnie dzisiejsza literatura popularna.



Ja zostaję przy swoich wyborach, więc zamiast literackiego chodzenia na skróty, polecam drogi bardziej wymagające, ale za to prowadzące do piękniejszych miejsc.



A na zakończenie krótki tekst. Cieszę się, że nie tylko ja miałam to poczucie zażenowania oglądając Xięgarnię. Jeśli pisarz nie ma nic do powiedzenia w książkach, nie należy się spodziewać, że powie coś odkrywczego w wywiadzie. 




wtorek, 29 października 2013

Niewidzialny most


Są takie książki, które człowieka zagarniają, zamykają w swoim wnętrzu na czas lektury. Nawet, kiedy leżą na półce w oczekiwaniu na wolną chwilę, myśli się o nich, próbuje odgadnąć dalsze losy bohaterów. Najchętniej w ogóle nie odkładałabym takiej książki. Niestety nie da się. Trzeba smakować powoli i cierpliwie, bo 740 stron, nawet dla mnie jest nie  do przejścia w jedną noc. Poza tym trzeba w międzyczasie być matką i żoną czy żoną i matką, w zależności jak kto woli. Trzy noce poświęciłam Niewidzialnemu mostowi Julie Orringer. Warto było.

Jest w tej opowieści wszystko, co lubię: historia i jej wpływ na życie zwykłych ludzi, wielka miłość w starym stylu i Paryż. Nie mogłam się oprzeć. A jeszcze do tego ta objętość! Dla mnie, wychowanej na sagach wszelakich Krystynie córce Lavransa, Sadze rodu Forsyte'ów, Przeminęło z wiatrem no i Trylogii oczywiście, opasłe tomiszcza to powód do radości niewysłowionej! I choć kocham Marqueza za jego umiejętność opowiadania wszystkiego, co najważniejsze w krótkich powieściach, równie mocno lubię autorów, którzy potrafią snuć opowieść na setkach strona bez zanudzania czytelnika.

Jest rok 1937. Andras Levi, węgierski Żyd, nie może studiować w Budapeszcie wymarzonej architektury, bo na Węgrzech obowiązują tak zwane kwoty, ograniczające ilość studentów żydowskiego pochodzenia do 6%. Szczęśliwym trafem udaje mu się otrzymać stypendium umożliwiające naukę w Paryżu. Stolica Francji nie przyjmuje go z otwartymi ramionami, początkowo bieduje jak większość studentów. W dodatku jego stypendium zostaje cofnięte, więc szybko musi znaleźć pracę i sam płacić za naukę. Jednak powoli odnajduje się w paryskiej rzeczywistości, zawiera przyjaźnie, odkrywa radość studiowania na prestiżowej uczelni pod okiem słynnych profesorów. W końcu spotyka miłość, piękną nauczycielkę tańca Claire (Klarę), która, jak on, pochodzi z Węgier. 

Wszystkie te wydarzenia ważne w życiu jednostki rozgrywają się na tle wydarzeń ważnych dla całego świata. W Europie czuć już nadchodzącą wojnę. Nastroje antysemickie nasilają się nie tylko w Niemczech, ale również we Francji. Andras i jego przyjaciele padają ofiarą prześladowań na uczelni. Mimo to życie toczy się z pozoru normalnie. To, co Niemcy robią u siebie czy nawet w Czechosłowacji wydaje się tako odległe od Paryża, Andrasa, Klary i ich rozkwitającego uczucia. 

Oprócz głównego wątku osnutego wokół zakochanych, mamy tu wiele wątków pobocznych, zawsze jednak ściśle związanych z głównymi bohaterami. Przyjaciele, rodzice, bracia również stają się częścią tej opowieści. Mnie szczególnie poruszył wątek Tibora, starszego brata Andrasa. Wszyscy ci ludzie, kochający się, przyjaźniący się i żyjący w przedwojennej Europie nagle tracą grunt pod nogami, gdy wybucha wojna. Andras musi opuścić Francję, Tibor - Włochy. Obaj wracają na Węgry i tam przyjdzie im zmierzyć się z wielką historią.

Przyznaję, że niewiele wiedziałam na temat przebiegu II wojny światowej na Węgrzech. Podstawy były gdzieś w głowie, że nie chcieli Niemcom pozwolić na przejście przeze swoje terytorium, gdy ci planowali napaść na Polskę, że początkowo niby neutralni, potem już po stronie Niemców. Tyle wie każdy, a dzięki tej powieści dowiedziałam się, jak wyglądała wojna z perspektywy węgierskich Żydów.

Doskonała lektura, napisana z rozmachem. Miałam obawy, że może to być kolejna, łzawa książka od II wojnie światowej, o której wkrótce nie będę pamiętać. Jest takich wiele, nic nie wnoszących do pamięci o tamtych czasach, wykorzystujących motyw wojenny jako chwytliwe tło dla banalnej historii miłosnej, bez prawdziwego wnikania w to, co wtedy się działo na świecie. W Niewidzialnym moście autorka dba o to, by jej opowieść miała głębię. Starannie odtwarza atmosferę zagrożenia w jakiej żyli bohaterowie, doskonale oddaje poczucie beznadziei i bezsilności, gdy człowiek zderza się ze złem, gdy nie może uchronić najbliższych przed krzywdą. Właśnie warstwa emocjonalna sprawia, że ta książka znacznie wyróżnia się na korzyść.



Małe uwagi co do tła historycznego, z kilkoma informacjami bym się nie zgodziła. Zwłaszcza tymi dotyczącymi realiów przedwojennego Paryża. No i to, co mnie uwierało najbardziej to potknięcia we francuskich nazwach, a zwłaszcza moja rue de Rivoli przechrzczona na rue de Rivioli (w sumie dobrze, że nie Ravioli).

  Jednak są to detale, które nie wpływają na jakość książki, a ja mam tę słabość, że jeśli opowieść mnie tak bardzo zainteresuje jak Niewidzialny most, wybaczyłabym nawet ortografy. Bywam upierdliwa, ale nie małostkowa. 

poniedziałek, 14 października 2013

Miszmasz życiowo-literacki

Ostatnio mało mnie na blogu, bo dużo mnie gdzie indziej. Znaczy: w życiu codziennym się dzieje, że hej przez co życie wirtualne nieco poszło w odstawkę. Szykują się zmiany, że tak powiem piorunujące, ale na razie niestety nic powiedzieć nie mogę dla dobra zmian:) 

Pochwalę się za to, że miałam pierwsze, solowe, spotkanie autorskie dotyczące oczywiście "Paryża...". Było wspaniale! Przyszły same panie, ale za to tak zainteresowane tematem, że dwie godziny minęły błyskawicznie. Nawet nie wiedziałam, że potrafię przez tyle czasu non stop nawijać o Paryżu. Ponieważ musiano mi przerwać, podejrzewam, że potrafię i dłużej. Pocieszające jest to, że nikt nie zasnął.






Dużo też czytam ostatnio, bo przecież sezon premier w pełni i jak Fredrowski osiołek nie wiem, gdzie łeb kierować. Kilka książek rozpoczętych, a jeszcze kilka czeka na rozpoczęcie. Wszystkie ciekawe, czasu mało, potworków dużo i jakieś bardziej żywotne w tym roku.  I to właśnie energia życiowa potworków zachęciła mnie do przeczytania książki 1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie) Petry van Laak.


Otóż pojawiła się we mnie potrzeba czytania historii prawdziwych opowiadanych przez zwykłych, ale interesujących  ludzi. Czysta fikcja przestaje mnie interesować. Jeśli nie mogę się chwycić realiów historycznych albo jakichś konkretnych związków z życiem, ale takim, jakie ono jest, a nie takim, jakie chcielibyśmy, żeby było, to nie czytam. Bajanie na temat życia już mam za sobą. 

A ta książka mnie zaskoczyła. Bo wszystko w niej jest tak zakręcone, a jednocześnie prawdziwe, że zadziwia czytelnika. Petra była w miarę szczęśliwą żoną i matką czworga dzieci. Żyła w komfortowych warunkach, zapewnianych przez zamożnego męża, a jej zadaniem było towarzyszenie mężowi w czasie przyjęć oraz wychowywanie dzieci i zajmowanie się domem. Wygodna egzystencja skończyła się z dnia na dzień, gdy mąż zbankrutował, a komornicy zaczęli wynosić wszystko, co było w domu, aby na końcu sprzedać i dom. Niestety, w tej krytycznej sytuacji Petra została kompletnie sama, bo małżonek jakoś nie mógł pogodzić się z rzeczywistością i nie zakasał rękawów, aby zarobić na rodzinę.  Chcąc, nie chcąc, to Petra musiała zacząć zarabiać na rodzinę. Początkowy optymizm, była przecież wykształcona, miała znajomości, kontakty i chęć do działania, szybko rozbił się o mur z napisem "Witamy w prawdziwym życiu". 

Trzeba było odsunąć się od męża, uciekającego od odpowiedzialności, bo dzieci potrzebowały domu, którego nie nachodzili wierzyciele, często bardzo agresywni. I tutaj zaczęły się schody.
Wynajęcie mieszkania przez samotną kobietę z czwórką dzieci - niemożliwe. Odejście od męża - napiętnowane przez znajomych i sąsiadki. Brak doświadczenia zawodowego - brak poważnych propozycji pracy.  Petra i dzieci popadają w biedę. Nie mają pieniędzy na rachunki, ubrania, obuwie, zajęcia pozaszkolne, nie mówiąc już o jakichkolwiek atrakcjach typu wakacje, czy nawet słodycze. Mieszkanie wynajęte za pomocą fortelu, urządzają meblami z wysypiska. Owoce zbierają w ogrodach sąsiadów. Wszyscy uczą się oszczędzać. 

Wzruszające są dzieci Petry, które bez większej histerii dostosowują się do warunków, w jakich przyszło im żyć. Starają się pomagać mamie, jak tylko mogą i potrafią się cieszyć z każdego drobiazgu, każdej dobrej rzeczy. Kolejne rozdziały książki są przeplatane krótkimi dialogami między matką a dziećmi, będącymi poruszającym świadectwem dziecięcej dojrzałości.

Historia Petry, walczącej o przetrwanie swojej rodziny jest naprawdę wzruszająca, ale nie tak do obsmarkania się z płaczu, ale wzruszająca optymistycznie. Nie da się nie polubić dzielnej matki, borykającej się z przeciwnościami losu, ze złymi ludźmi i z samą sobą.

Trzeba przewartościować świat, zobaczyć, co jest rzeczywiście istotne. Schować do kieszeni własne ambicje i poczucie godności, aby imać się każdego zajęcia i poprosić o pomoc opiekę społeczną. Swoją drogą pieniądze niby większe niż u nas, ale opis upokorzeń przez jakie trzeba przejść, udowadnia, że Niemcy to nie raj.  Podobnie jak u nas, tam również kobietę chętniej widzi się w towarzystwie garów i przy mężu, nawet draniu, ale zawsze. Dlatego mimo że Petra żyje w trochę innej rzeczywistości, istota problemu jest taka sama, jak w przypadku innych samotnych matek, także w Polsce. Wykluczenie społeczne, brak efektywnej pomocy państwa, nie mówiąc już o tym, że pewnie u nas rodzina Petry podpadałaby jeszcze pod patologię, no bo czworo dzieci! 

Fajna to książka, ku pokrzepieniu serc, życiowa, bez ściemy w stylu zmień swoje życie, a za rogiem książę na białym koniu i pensjonat na Mazurach. Bujać to my, a nie nas. W pewnym wieku, z dzieciakami na karku i bez męża (nie ważne, czy rzuconego, czy rzucającego) szansa na bajkę jest zerowa i lepiej sobie to szybko uświadomić. Bajki nie będzie, ale może być nasze całkiem dobre życie, takie, jakie sobie wypracujemy ciężką harówką. I o tym jest ta książka. Umiesz liczyć, licz na siebie:)

I jest ona jeszcze o sile kochającej się rodziny. O tym, że uwaga i miłość rodziców są ważniejsze od najpiękniejszego prezentu. Petra w biedzie wychowuje cudowne, mądre, dobre dzieci i choć nie może im dać dóbr materialnych, buduje wspaniałą, wspierającą się rodzinę. Również dlatego warto przeczytać tę książkę, bo z tego, co obserwuję wokół siebie, to współczesnym rodzicom wszystko się popieprzyło. 

czwartek, 3 października 2013

Barbara i król

Długo czekałam na kolejną książkę Renaty Czarneckiej. Czekając skompletowałam sobie wszystkie jej powieści historyczne, bo jestem oddaną fanką jej pisania o polskiej historii. Najbardziej podobała mi się Królowa w kolorze karminu dotycząca miłości Barbary Radziwiłłówny i Zygmunta Augusta, ale Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony też jest świetna. Potem na chwilę autorka przeniosła się w czasy przedrozbiorowe z dwutomową opowieścią o ówczesnych losach słynnych rodów arystokratycznych - Radziwiłłów i Czartoryskich - Pod sztandarem miłości. 




Powieść Barbara i król przenosi nas znów w czasy panowania Zygmunta Augusta. Ale tym razem tytułowa Barbara to nie królowa Barbara, ale jej sobowtór, Barbara Giżanka. Jest rok 1570, od śmierci ukochanej żony króla minie wkrótce 20 lat. Jej następczyni, Katarzyna z Habsburgów mieszka z dala od męża, w Linzu. Na warszawskim zamku panią królewskiego serca jest  Zuzanna Orłowska, od siedmiu lat oficjalna metresa. Ale król nie jest szczęśliwy, mimo trzech małżeństw nie doczekał się potomka, coraz częściej choruje. Osłabiony i zmęczony przeciwnościami losu, poddaje się bez większych problemów manipulacjom przeprowadzonym przez braci Mniszchów, marzących o bogactwie i władzy, tak samo, jak niegdyś bracia Radziwiłłówny. Wiedzą, że król wciąż tęskni za zmarłą żoną, że żadna kobieta nie zastąpiła jej w sercu władcy. Postanawiają wykorzystać niewygasłą miłość i podsunąć królowi Barbarę Giżankę, uderzająco podobną do królowej Barbary. Rozpoczyna się walka o względy króla.  

Renata Czarnecka po raz kolejny doskonale oprowadza czytelnika po labiryncie dworskich intryg, gdzie uczucia nigdy nie mogą wygrać z żądzą władzy i chęcią bogacenia się. Na dworze liczy się ten, kto ma wpływ na Zygmunta Augusta. Książka jest tym bardziej fascynująca, że przekazów na temat miłości króla do Giżanki nie ma zbyt wielu, więc autorka musiała użyć wyobraźni, aby przedstawić prawdopodobny przebieg wydarzeń. Udało się to znakomicie, ani przez moment nie ma się wrażenia, że coś jest naciągane czy niemożliwe. To zasługa rewelacyjnej pracy na poziomie researchu. Dbałość o historyczne realia zachwyca, a opisy miejsc, zwyczajów, strojów oraz samych postaci są tak realistyczne, że czułam się trochę jak Harry Potter w pelerynie niewidce. Przemierzałam korytarze Zamku Królewskiego oświetlane płomieniami świec, obserwowałam twarze bohaterów, słyszałam szelest sukni, wszystko było na wyciągnięcie ręki. 

Lubię sposób pisania Renaty Czarneckiej, ma swój własny, rozpoznawalny styl, charakterystyczny rytm opowiadania i budowania scen, które można natychmiast zobaczyć. Kiedy opisuje jak ciemności komnaty zaczynają się rozpraszać od rozpalanych kolejno świec, to ja widzę, jak to się staje. Nie daje mi od razu rozświetlonej komnaty, pstryk i świeci się,  ale pokazuje, jak to naprawdę się działo, świeca od świecy, drżące płomienie, postaci wychodzące z cienia. Uwielbiam tę całą otoczkę, to budowanie nastroju, oprowadzanie czytelnika po nieistniejącym już świecie i dyskretne oswajanie z nim.

Kiedy wróciłam z Francji złakniona polskich książek historycznych, kupiłam za jednym zamachem książki Renaty Czarneckiej (Królowa w kolorze karminu, Signora Fiorella), Ewy Stachniak (Ogród Afrodyty, Dysonans) i Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk (Cukiernia Pod Amorem). I wszystkie te książki okazały się lekturami idealnie dla mnie. Prezentują nowe podejście do powieści z polską historią w tle, bez zadufania, moralizatorstwa, rozliczeń, oceniania. Po prostu interesująca opowieść o ciekawych faktach z naszych dziejów. Dodatkowo przypominają, że historia Polski nie zaczęła się w dwudziestoleciu międzywojennym, co wydaje się wynikać z ilości publikacji poświęconych temu okresowi w ostatnich latach.

Nie bardzo rozumiem także dlaczego w naszym kraju, oszalałym czasami ze źle pojmowanego patriotyzmu, większą popularnością cieszą się znane już na pamięć z setek książek i seriali opowieści o Borgiach czy żonach Henryka VIII (temat naprawdę oklepany do granic możliwości), a niczego nie chcemy się nauczyć o naszej historii, równie pasjonującej, skandalicznej, pełnej namiętności, zbrodni i tajemnic. 

I nie ma co zaprzeczać, że jest inaczej, historia Polski to na pewno nie jest najmocniejsza strona Polaków, nie licząc specjalistów w temacie. Za moich czasów przeciętny Kowalski pamiętał przynajmniej kilka podstawowych dat 966, 1000, 1025, 1331, 1410, 1791, 1830, 1864, 1918, 1920 1939, 1945, z  których 15 VII 1410 był datą najbardziej znaną. Ostatnio przeprowadzono sondę uliczną zapytując o rok 1410 i sorry, ale głupota ludzka nie ma granic! Może jednak trzeba czasem przypomnieć, że mamy historię nieco dłuższą niż 100 lat.

Barbara Radziwiłłówna ma dla nas twarz Anny Dymnej, a Bona Aleksandry Śląskiej, wtedy to zainteresowanie naszą historią się zakończyło. Od tego czasu minęło 30 lat, a genialne kreacje Dymnej i Śląskiej są już taką samą przeszłością jak kreacja Jadwigi Smosarskiej. Oba filmy dzielą 34 lata. Może czas na kolejną falę zainteresowania historią własną? Bo aż wstyd, że dydaktyczny smrodek wydzielający się od lat z powiedzenia Stanisława Jachowicza:
Cudze chwalicie,

Swego nie znacie,

Sami nie wiecie,

Co posiadacie.
jest wciąż tak słuszny, aktualny i prawdziwy.

poniedziałek, 30 września 2013

Sześć pięter luksusu

Najbardziej lubię książki, w których czuję osobisty stosunek autora do opisywanego tematu. Jeszcze bardziej lubię takie, gdzie widać świetnie wykonaną pracę poszukiwawczą. Jeśli znajdę książkę, w której jedno łączy się z drugim, jestem w czytelniczym niebie. Weszłam do niego ostatnio. pokonując z prawdziwą przyjemnością Sześć pięter luksusu




Opowieść o słynnym sklepie braci Jabłkowskich (http://www.dtbj.pl/) w końcu znalazła się w porządnej książce, aż dziw, że tyle czasu trzeba było na to czekać. Całe szczęście, jest już u mnie na półce, w dodatku przeczytana w niesamowitym tempie. Otworzyłam karton z książkami, wyjęłam ją i ocknęłam się dopiero, gdy skończyłam.  Bardzo się cieszę, że Cezary Łazarewicz zajął się tą niesamowitą historią kultowego warszawskiego domu towarowego oraz historią rodziny, która go stworzyła od podstaw, doprowadziła do świetności, a potem straciła wskutek zawirowań historycznych i nie może odzyskać po 24 latach funkcjonowania w wolnej Polsce. 

Sklep braci Jabłkowskich porównywano swego czasu do londyńskiego Harrodsa. Z pewnością był najbardziej luksusowym i ekskluzywnym sklepem w Warszawie. Jego renoma i pamięć o nim przetrwały wśród warszawiaków nienaruszone przez lata komunizmu i mam nadzieję, że trwać będą jak najdłużej, a rodzina Jabłkowskich ma przed sobą wiele lat sukcesów i spokojnego zarządzania własnym majątkiem. 

Swoją drogą zawsze czułam niesmak do ludzi dorabiających się czyimś kosztem, to specyficzny rodzaj osobników, od których trzeba się trzymać z daleka. Dobrze, że problemy z odzyskaniem Domu Towarowego Braci Jabłkowskich powoli stają się przeszłością, a w Warszawie nadal będzie można odnaleźć miejsca związane z jej przedwojenną, już nieco legendarną i wyidealizowaną, przeszłością.





Autor zaangażował się bardzo, nie tylko wykonał świetną pracę dotyczącą historii, ale przeprowadził śledztwo dotyczące stanu obecnego. Widać, że temat go poruszył, dzięki czemu porusza również czytelnika. Czyta się tę książkę nie tylko jako opowieść historyczną, ale i wcale niezłą sensację czy kryminał. Warto.


Jako uzupełnienie wiedzy polecam książkę Feliksa Jabłkowskiego Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy. Romans Ekonomiczny








wtorek, 10 września 2013

Dior, j'adore!

Wczoraj listonosz dostarczył, a dziś już jestem po lekturze. Kolejna perełka z Bukowego Lasu mnie zachwyciła. Biografia Christiana Diora, autorstwa Marie-France Pochna rozpoczyna (mam nadzieję) nową serię o ludziach mody. W przygotowaniu jest również książka o Cristóbalu Balanciaga.



Zacznę od końca, czyli od wrażeń estetycznych. Piękne wydanie, wystylizowane, z czerwoną wkładką ze zdjęciami wpasowuje się idealnie w temat, którego dotyczy. I chociaż wielu z zamiłowaniem powtarza, że nie sądzi się książki po okładce, bla, bla, bla, jeśli się sięga po opowieść o twórcy kultowej marki Dior, nie wyobrażam sobie czytania na szarym papierze marnej jakości, ze zdjęciami o mikroskopijnych wymiarach i wysokim stopniu zamazania, a wiem, że zdarza się to wcale nie tak rzadko. 

Ilustracja z książki


Marie-France Pochna jest Francuzką i paryżanką, poczucie stylu ma we krwi, interesuje się modą oraz twórcami wielkich marek, nie tylko z modą związanymi. Napisała biografię Niny Ricci, Marcela Boussaca, Giannniego Agnelli (Fiat) i Paula Ricarda (Pernod-Ricard). Biografia Diora powstała w 1994 roku, szkoda, że tyle musieliśmy na nią czekać, ale od czego jest mój Bukowy Las! Od kiedy wróciłam z Francji rozpieszcza mnie regularnie pozycjami o francuskich klimatach i łagodzi moją tęsknotę, przez co zyskał sobie moją dozgonną wdzięczność. Chyba powinnam dostać jakąś legitymację najwierniejszego fana wydawnictwa:)

Marie-France Pochna podczas promocji książki o Diorze

Ale do rzeczy! To, że autorka jest Francuzką, zdecydowanie wpływa na jakość książki. Od pierwszych stron widać, że wie doskonale, o czym pisze. Czuje atmosferę epoki, zna realia, przez co można sobie odpuścić sprawdzanie faktów i można jej zaufać. Przygotowała się dobrze do swojego zadania i doskonale przeprowadza czytelnika przez życie człowieka  którego nazwisko zna cały świat, niewiele wiedząc o nim samym.

Dior wielkim kreatorem mody był, ale prywatnie był również całkiem sympatyczną osobą. Sukces osiągnął dość późno i na bardzo krótko. Jego talent eksplodował w powojennym Paryżu, gdy ze sceny zniknęła Coco Chanel. Pierwsza kolekcja jego domu mody została zaprezentowana w 1947 roku, a Dior zmarł dziesięć lat później w wieku 52 lat. Ale gdy stanął na szczycie, ubierał największe gwiazdy: Marilyn Monroe, Avę Gardner, Marlenę Dietrich, Olivię de Havilland, Sophię Loren oraz osobistości takie jak Wallis Simpson, księżniczka Małgorzata, czy Eva Peron.


Długo szukał miejsca dla siebie, był miłośnikiem sztuki, marszandem, projektantem kapeluszy. Wiele lat żył dzięki pomocy zamożnych przyjaciół. Choć nigdy nie eksponował życia prywatnego, jego homoseksualizm stanowił tajemnicę poliszynela. Przyjaźnił się z Jean'em Cocteau, przez wiele lat centralną postacią w środowisku paryskich homoseksualistów. Cocteau uwielbiał ludzi mody, silne więzi łączyły go również z Chanel i Antoine'em Cierplikowskim.


To, co Dior stworzył, zwłaszcza słynny "New Look", wywarło niezatarte wrażenie i sprawiło, że marka istnieje do dzisiaj. Nie bez znaczenie jest fakt, że po śmierci Christiana, dyrektorem artystycznym jego domu mody został Yves Saint-Laurent, dwudziestojednoletni geniusz, który zadbał o to, żeby kontynuować wizję mistrza.

Christian Dior Marie-France Pochny jest rzetelną, choć niepozbawioną mocnego osobistego zaangażowania, biografią osadzoną solidnie we francuskich realiach, z wieloma detalami, które mogą być mało istotne dla kogoś, kogo interesuje sam Dior. Ale dla mnie, poszukiwaczki wszelkich szczegółów dotyczących Francji i Paryża, tak dobrze dopracowana książka stanowi źródło cennych informacji i niewysłowionej radości. Pozbawia mnie całkowicie możliwości wytknięcia ewidentnych błędów rzeczowych, jak to było w przypadku biografii Maxa Factora na przykład. No niestety, tu musiałam swoją wrodzoną złośliwość odstawić do kąta i podziwiać dbałość o szczegóły, rzecz bardzo, bardzo dla mnie ważną w przypadku opowieści o czyimś życiu. Legendę Diora znamy, prawdę o Diorze mamy okazję poznać dzięki tej książce.


A ta książka ma się ukazać 23 października 2013 roku



Galeria

Dior z modelkami po pokazie w hotelu Savoy w Londynie, 1950

Przygotowania do pokazu wiosna-lato 1947

Dior w swoim apartamencie, 1953

Dior sfotografowany przez Henri Cartier-Bressona, 1951


Modelka w stroju "New Look", 1947


Christian Dior podczas pracy w swoim atelier przy avenue Motaigne


Modelka przymierza suknię przed pokazem, luty 1957

Wallis Simpson po pogrzebie Christiana Diora, 1957

Yves Saint-Laurent po pogrzebie Christiana Diora

Suknia Yves'a Saint-Laurenta dla Diora

środa, 4 września 2013

Lianne de Pougy, słynna kurtyzana z czasów belle époque




Fragment książki Paryż, miasto sztuki i miłości w czasach belle époque:



Delikatna blondynka Liane de Pougy (1869–1950), urodzona jako Anne-Marie Chassaigne, również poruszała męskie serca, chociaż bardziej kochała kobiety. Zanim trafiła do paryskiego półświatka, zdążyła w wieku siedemnastu lat wyjść za mąż, urodzić syna i znudzić się życiem uległej żony. Znalazła sobie kochanka i beztrosko przyprawiała rogi mężowi, który postrzelił ją, gdy przyłapał parę in flagranti. Anne-Marie wniosła pozew o rozwód, porzuciła prowincję i, jak wiele innych kobiet, spróbowała szczęścia w Paryżu.

Tu szybko zrozumiała, że jej kariera artystki kabaretowej rozwinie się szybko jedynie dzięki protekcji i choć w swoich wspomnieniach pisała o obrzydzeniu do całego rodzaju męskiego, korzystała z każdej okazji, aby wspiąć się na szczyt. Jej mentorką na nowej drodze życia okazała się wielka kurtyzana Drugiego Cesarstwa, kochanka samego Napoleona III, Valtesse de la Bigne. Zasugerowała Anne-Marie zmianę imienia i nazwiska, doradzając oczywiście dodające szyku de.

Kariera aktorska Liane również zaczęła nabierać tempa, mimo zdecydowanie krytycznej opinii Sary Bernhardt, odradzającej młodszej koleżance wybór tej ścieżki. Gwiazda miała powiedzieć podobno: „Bądź piękna i milcz”, ale młoda, ambitna dziewczyna nie zamierzała słuchać rad choćby i najwybitniejszej aktorki. Miała rację. Niedługo potem szturmem zdobyła sceny paryskich kabaretów.

Mężczyźni nie szczędzili grosza, aby spędzić kilka chwil w jej towarzystwie; pewien starszy wielbiciel zapłacił podobno osiemdziesiąt tysięcy franków jedynie za to, żeby zobaczyć ją nago. A ona łaskawie obdarowywała ich swoim czasem w zamian za okrągłe sumki lub klejnoty o dużej wartości. W sypialni miała specjalny stolik, na którym goście mogli dyskretnie zostawiać prezenty. Wkrótce królowała już wśród paryskich kurtyzan. Mogła sobie pozwolić na zakup pałacyku na rue de la Néva oraz posiadłości na wsi. Po romansie z siostrzeńcem marszałka Mac-Mahona, który całkowicie się dla niej zrujnował, stwierdziła, że połknęła fortunę Mac-Mahonów jak jajko. W przeciwieństwie do Otero nie miała słabości do przystojnych mężczyzn, raczej preferowała młode kobiety. Cały Paryż obserwował jej flirt z piękną Émilienne d’Alençon. Gdy występowały razem w Folies-Bergère, mówiono o Folies-Lesbos. Jej wielką miłością była amerykańska pisarka Natalie Clifford Barney. Kobiety nie potrafiły jednak stworzyć stałego związku, ponieważ Liane nie chciała zrezygnować z męskiego towarzystwa, a Natalie z intymnych kontaktów z innymi paniami.

Ostatecznie Liane wyszła za mąż za młodszego o szesnaście lat Georges’a Ghikę, rumuńskiego księcia, bratanka królowej Serbii, który kochał ją tak bardzo, że wziął z nią ślub mimo stanowczego sprzeciwu rodziny i groźby wydziedziczenia.

Ceremonia odbyła się w 1910 roku i dla wielu oznaczała symboliczny koniec epoki wielkich kurtyzan. Liane miała wtedy czterdzieści dwa, a Ghika dwadzieścia sześć lat. W uroczystości nie uczestniczyła oczywiście rodzina pana młodego, ostentacyjnie wyrażając swoją dezaprobatę dla mezaliansu, ale nie zjawili się również niektórzy przyjaciele Liane. Oni także uważali, że ślub z księciem degraduje ją z pozycji królowej, wprawdzie półświatka, do roli zwykłej księżnej. Pominąwszy fakt, że panna młoda była dużo bogatsza od swojego wybranka.

Od tej chwili kurtyzana stała się niedostępna dla mężczyzn, chociaż z wieloma dawnymi kochankami przyjaźniła się do końca życia. Baron Maurice de Rothschild nigdy nie zapomniał tej, która wprowadziła go, jako młodego chłopca, w tajemnice ars amandi i opiekował się nią dyskretnie. Wielka przyjaźń łączyła ją również z polskim hrabią Romanem Potockim. Na jego zaproszenie odwiedziła Polskę. Książę Ghika nie miał podobno nic przeciwko związkom żony z innymi kobietami. Rzekomo niejednokrotnie sam uczestniczył w roli widza w jej schadzkach. 

Liane przyjaźniła się z wieloma artystami, zwłaszcza z pisarzami. Najbliższym był przez wiele lat Jean Lorrain, homoseksualista, dandys, skandalista, uzależniony od eteru. Swego czasu bardzo pomógł Liane w wyrobieniu odpowiedniej pozycji towarzyskiej. Dzielił z nią miłość do klejnotów.

Liane de Pougy próbowała swoich sił na niwie literackiej. Nakłady jej powieści, między innymi bestsellerowej Idylli Safickiej, jako sensacja towarzyska, rozchodziły się błyskawicznie.

Była nie tylko piękna, ale również wrażliwa i inteligentna. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej życie nie jest takie, jakie być powinno, jednak nie potrafiła z niego zrezygnować. W latach trzydziestych napisała, że przyniosła rodzinie hańbę i wstyd. Z wiekiem popadła w dewocję i dążyła do odkupienia grzechów, niosąc pomoc biednym i potrzebującym. Wpływ na zmianę jej nastawienia do życia miała zapewne tragiczna śmierć syna Marca. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, ponieważ porzuciła chłopca we wczesnym dzieciństwie, a później długo nie potrafiła nawiązać z nim kontaktu. Mimo braku matczynej miłości, Marc wyrósł na dzielnego mężczyznę, bardzo zdolnego lotnika, który oddał życie za ojczyznę w 1914 roku.

Małżeństwo Liane z księciem, na początku bardzo udane, z czasem zmieniło się w udrękę. Liane, która wolała relacje z kobietami, coraz trudniej znosiła natarczywość młodszego męża. To, co ich kiedyś połączyło: namiętność, swoboda seksualna, oddaliło ich z czasem do tego stopnia, że Georges odszedł od Liane z kochanką. Wprawdzie powrócił skruszony, a ona zgodziła się go przyjąć, nigdy jednak nie zdołała wybaczyć. Po jego śmierci przyjęła imię siostry Anny Marii od Pokuty i stała się tercjarką dominikańską.

****************************************

Więcej o Liane dowiecie się z książki Jean'a Chalon'a Dama, kurtyzana, święta (Courtisane, princesse et sainte). Polski tytuł, jak to często bywa, zmieniony według czyjegoś widzimisię. Zamiast Kurtyzana, księżna, święta (autorowi chodziło przecież o podkreślenie etapów jej życia), mamy Dama, kurtyzana, święta. Zwłaszcza słowo dama nie za bardzo tu pasuje, bo choć Liane na pewno była postacią nietuzinkową, nie należała nigdy do kategorii "dam" w ówczesnym rozumieniu tego słowa.





Galeria








sobota, 31 sierpnia 2013

Zaproszenie na spotkania autorskie Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk

W piątek, 6 września, będę miała przyjemność gościć u siebie Małgorzatę Gutowską-Adamczyk, która odwiedzi mój Namysłów. Harmonogram spotkań ma bardzo napięty, więc tym bardziej się cieszę, że nalazła czas, aby do mnie wstąpić. Zapraszam serdecznie wszystkich mieszkańców mojego miasta, a poniżej podaję pełny rozkład jazdy MGA. Pojawi się i na Opolszczyźnie, i na Dolnym Śląsku, i jeszcze w kilku innych miejscach. Może i u kogoś z was. Zapraszam w imieniu autorki:)



02.09
godz. 17.00
Miejska i Gminna Biblioteka Publiczna
ul. Miarki 2
46-200 Kluczbork
                
03.09
godz. 17.00
Oleska Biblioteka Publiczna im. Jakuba Alberta Pieloka
ul. Aleksandra 5
46-300 Olesno

godz. 19.00
Gminny Ośrodek Informacji, Kultury i Czytelnictwa
ul. Murka 1
46-048 Zębowice

04.09
godz. 17.00
Gminna Biblioteka Publiczna w Gogolinie
ul. Krapkowicka 2
47-320 Gogolin

05.09
godz. 16.00
Gminny Ośrodek Kultury i Sportu
Biblioteka Publiczna
ul. Szkolna 4
49-313 Lubsza

godz.18.30
Miejska i Gminna Biblioteka Publiczna w Grodkowie
Rynek 1
49-200 Grodków

06.09
godz. 17.00
Biblioteka Publiczna im. S. Wasylewskiego
ul. Bohaterów Warszawy 5
46-100 Namysłów

9.09
godz. 10.30
Dęblin

godz. 12.30
Stężyca

godz. 17.00
Ryki

10.09
godz. 11.30
Józefów, powiat Biłgoraj
godz. 16.00
Tomaszów Lubelski

11.09

godz. 10.00
Milejów, pow. Łęczna

godz. 16.00
Hrubieszów

12.09
godz. 13.00
Piaski, pow. Świdnik

godz. 18.00
Świdnik

20 września Sosnowiec oraz Targi Książki w Katowicach
23 – 27 września DKK Wrocław oraz Środa Śląska, Brzeg Dolny, Lubań, Pisarzowice, Trzebnica, Wisznia Mała,Legnica, Chojnów, Żarów, Świdnica
7-11 października Września i okolice
17-18 października Ełk, Grajewo, Bartoszyce, Sępopol
23-25 października DKK Kraków, Targi Książki w Krakowie
30 października Dębe Wielke

4-8 listopada DKK Gdańsk
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...