sobota, 22 grudnia 2012

Pożyczę wam :)

Przeceniłam swoje siły, w planach miałam jeszcze dwa posty książkowe, ale przygotowania świąteczne wzięły górę. Do tego potworki w domu, co posprzątam, to nabrudzą. Myślą zapewne, że to świetna zabawa. I niech im będzie, w końcu to święta, nie musi błyszczeć podłoga, byle ich oczy błyszczały. 


Życzę wam wszystkim świąt o jakich marzycie.
 Niech czas na trochę zwolni, niech wam będzie ciepło od dobrych uczuć, niech święty Mikołaj będzie nie tyle rozrzutny, co trafia w wasz gust i spełni oczekiwania. 
Niech będzie smacznie, jasno, przytulnie, rodzinnie, przyjacielsko, książkowo i leniwie. 
Zero stresu, spięcia, napięcia, a więcej szczerego śmiechu. 

Joyeux Noël
Wesołych Świąt


Dla purystów językowych wytłumaczenie:
Kartka jest małym żartem słownym odnoszącym się do ślicznej i zabawnej prezenterki Canal + Charlotte Le Bon, która w zeszłym roku zachwyciła wszystkich występując w stroju "Mère Noël ", czyli naszej pani Mikołajowej :




czwartek, 20 grudnia 2012

Koniec Świata... Książki?

Wczoraj lotem błyskawicy rozeszła się smutna wiadomość o tym, że Weltbild wycofuje się z Polski i zostawia na pastwę losu Świat Książki. Z tej wieści cieszy się bardzo mój portfel, ale ja już nie, bo jak wiecie lubiłam kupować tam książki, a i wydawnictwo dostarczyło mi wielu ciekawych lektur przez te wszystkie lata. Myślami jestem przy ludziach, którzy dowiedzieli się wczoraj, że tracą pracę i przy autorach, którzy być może stracą wydawcę. Ze zdumieniem przyjęłam komentarze złośliwie cieszące się z upadku koncernu. Dla mnie jest to kolejny cios w rynek wydawniczy w Polsce i w ludzi tam pracujących. Nie będą mieli tych radosnych świąt, których tak serdecznie ponoć sobie życzymy. Nie mogę się więc oprzeć wrednemu komentarzowi, że oby "życzliwość" okazana w takich momentach wróciła do nadawców ze zdwojoną siłą. Za każdą taką informacją o upadku kolejnej firmy kryje się dramat wielu setek ludzi. Tak samo współczuję im jak outsiderom pasącym owce w Bieszczadach, gdy im rzeczone zwierzęta padną lub ser skiśnie.




Pamiętam, że gdy zaczął się kryzys w 2008 roku, we Francji padały firmy jedna po drugiej. Zwolnieni pracownicy skakali z okien zaraz po otrzymaniu informacji o tym, że tracą pracę z dnia na dzień. W życiu do głowy by mi nie przyszło cieszyć się z upadku kolejnego koncernu, chociaż sama nigdy nie chciałam tak pracować i do tej pory nie podpisałam ani jednej umowy wiążącej mnie z pracodawcą na stałe. Jestem aspołeczna, nie potrafię się integrować, pływać w ławicy, śpiewać w chórze ani maszerować w jednym rytmie. Dowiedziałam się tego już w harcerstwie, przez które ledwo przebrnęłam, nie uzyskując żadnej sprawności. Można więc powiedzieć, że jestem społecznie niesprawna, ale empatii we mnie wystarczająco, żeby zrozumieć, co muszą dzisiaj przeżywać ludzie, którym Weltbild zrobił taką niespodziankę.

Trzymam kciuki, żeby dało się uratować Świat Książki, bo od lat lubię to wydawnictwo. Dzięki katalogowi informacje o nowościach docierały na wieś i do małych miasteczek. Wiem, wiem, trzeba było kupować, bo jak nie to na siłę książki przysyłali, ale chyba widziały gały, co brały, kiedy umowę podpisywały? A ja dzięki nim w moim grajdołku skompletowałam sobie moje pierwsze wydanie Prousta, które mam do dziś. Bez wychodzenia z domu. Książek od ŚK mam w domu mnóstwo, a także tych kupionych za pośrednictwem katalogu. Mariaż ze sprzedawcą przedmiotów o wątpliwych walorach estetycznych nie mógł się dobrze skończyć, bo wielu ludzi po prostu się wkurzyło na zestawienie gipsowych figurek z literaturą. Ale mniejsza już o to! Niech się zjawi ktoś z kasą i ŚK ratuje, tego życzę pracownikom, autorom i sobie też! Świąt pełnych nadziei życzę, jeśli nawet nie będą już dla wielu wesołe.

niedziela, 16 grudnia 2012

O roku ów




Kupiłam wczoraj Pomocnik historyczny wydawany przez Politykę. Stanęłam w kiosku, przeglądałam czasopisma, od razu zauważyłam dwa dodatki historyczne, Ale Historia i Pomocnik właśnie, ponieważ oba dotyczyły Napoleona I. Przejrzałam najpierw ten pierwszy tańszy i już byłam zdecydowana go kupić, bo jakoś 19,90 za drugi mi się nie spodobało (za tę cenę mam czasem i dwie dobre książki na wyprzedaży), ale ten Napoleon tak na mnie patrzył z okładki rozkazująco, że pomyślałam: Zerknę, co mi szkodzi. Zerkam więc, a tam niespodzianka pełną gębą.



W tej chwili już musiałam kupić i nie żałuję, bo, oprócz osobistej pamiątki, dostałam produkt wart swojej ceny. Świetnie wydane, na porządnym papierze, z mnóstwem ilustracji, przy współpracy  historyków specjalizujących się w Napoleonie, wojnach przez niego prowadzonych czy w historii Francji, między innymi Aleksandra Halla, o którego książce Francja i wielcy Francuzi już wspominałam i wspominać będę jeszcze wielokrotnie, bo to absolutnie obowiązkowa pozycja dla interesujących się historią Francji. 




Historię wyprawy Napoleona na Moskwę znam oczywiście i żadnych rewelacyjnych wiadomości nie znalazłam, ale polecam tym, którzy chcą swoją wiedzę w tym temacie poszerzyć, bo wszystkie teksty są napisane interesująco i przystępnie. Mamy tu kalendarium czasów Napoleońskich, opis sytuacji w Europie zanim mały kapral zaczął się mieszać w jej losy, kolejne etapy kariery ambitnego Korsykanina, jego miłości, jego rodzinę, spiski, intrygi i drogę ku klęsce. Jest oczywiście i wątek polski (a jakże), świetnie podsumowany przez wspomnianego już Aleksandra Halla, a zilustrowany oczywiście zdjęciem Rzeckiego (Tadeusza Fijewskiego), największego wielbiciela Napoleona w Polsce :) Krótko mówiąc, kawał dobrej roboty. Szkoda, że za moich szkolnych czasów nie było takich publikacji.




Z przyjemnością przeczytałam wywiad z Valérym Giscard d'Estaing, byłym prezydentem Francji, dotyczący jego książki Zwycięstwo armii Napoleona, w której snuje on wizję, co by było gdyby Napoleon zamiast tkwić w Moskwie aż trzy tygodnie, od razu nakazał odwrót. lekturę mam w niedalekich planach, więc wrażeniami się podzielę.









środa, 12 grudnia 2012

Życie, którego nie było

Tak się ostatnio składa, że czytam dużo o niezwykłych kobietach. Znowu trafiłam na tego typu lekturę, choć nie był to celowy wybór. Spać nie mogę, sięgam po coś, co mnie przed snem wyciszy, a tu znowu pół nocy zarwane i ciekawość rozbudzona. Ale warto było, bo kolejny raz opowiedziano  mi ciekawą historię.

Gabrielle Émilie Le Tonnelier de Breteuil, markiza du Châtelet (1706-1749) to jedna z najwybitniejszych kobiet osiemnastego wieku. Była matematyczką i fizyczką, przetłumaczyła na francuski słynne dzieło Newtona Principia Mathematica i przez dwanaście lat romansowała z Wolterem, który wspierał ją i zachęcał do rozwijania zdolności. W wieku 43 lat zakochała się bez pamięci w przystojnym poecie, markizie de Saint-Lambert. Ich miłość nie trwała długo. Gdy Emilie zaszła w ciążę, amant ulotnił się, a ona zmarła nagle kilka dni po porodzie. Jej córeczka Stanislas-Adélaïde du Châtelet odeszła z tego świata przed ukończeniem drugiego roku życia.



Córka markizy to próba wyobrażenia sobie, kim mogłaby być ta dziewczynka zrodzona z wielkiej, acz krótkiej, namiętności matki - uczonej i ojca - poety. Przyznam, że pomysł wydał mi się nieco dziwaczny, zaczęłam nawet kręcić nosem, ale francuskie klimaty zbytnio mnie przyciągają, żeby, ot tak, odpuścić lub, co gorsza, osądzić książkę bez czytania. Dodatkowo sama cierpię na podobną do autorki przypadłość i czasem zastanawiam się, co by było, gdyby... Właściwie to mam też inną wadę, pozwalam pisarzom wciągać się w ich najdziwniejsze pomysły, jeśli tylko odrobinę mnie zainteresują. Książki, które są dla mnie punktem wyjścia do dalszych poszukiwań, z marszu mają u mnie łatwiej. Najgorsze są lektury, po których nic w człowieku nie zostaje ani emocje, ani wiedza, ani ciekawość. Córka markizy na szczęście do takich nie należy.

Laurel Corona stworzyła na kartach swojej powieści życie, którego nigdy nie było, bo w rzeczywistości zgasło, nim się naprawdę zaczęło.
Po śmierci Emilie, jej córeczka, nazywana Lili, jest wychowywana przez dwie kobiety. Surową baronową Lomont, a potem najlepszą przyjaciółkę matki, Julie de Bercy. Julie traktuje małą Lili jak własne dziecko, a jej córka Delphine - jak rodzoną siostrę. Obie opiekunki, choć mają skrajne odmienne poglądy na wychowanie dzieci, zgadzają się w jednym. Nie należy zbyt szybko obciążać dziewczynki wiedzą o tym, kim była jej matka i jakie prowadziła życie. Lili od najmłodszych lat dąży do wiedzy i wykazuje się nieprzeciętną inteligencją. Dzięki madame de Bercy, która zaprasza do swojego domu najświetniejsze umysły epoki, dziewczynka spotyka Diderota i Rousseau. Powoli odkrywa też prawdę o matce. 


Emilie (ten portret pojawia się w książce)

Obok opowieści o Lili, Corona powraca do Emilie. Poznajemy tę niezwykle utalentowaną kobietę i rolę jaką odegrała w życiu wielkiego Woltera. On sam spychał kochankę i przyjaciółkę w cień, aby nie zagroziła jego pozycji, ale markiza du Châtelet była równie światłym umysłem, a momentami przewyższała mistrza. Przez lata wraz z mężem Emilie tworzyli skandaliczny ménage à trois, mieszkając pod jednym dachem w Cirey.

Nasza Księgarnia ma duży dryg do okładek. Są doskonale dobrane i stanowią niewątpliwy atut, przyciągając natychmiast wzrok. Już słyszę, że nie ważna otoczka, ważne wnętrze, ale sorry, żyję już na tyle długo, że swoje wiem. Dopóki nie ma przerostu formy nad treścią, zawsze będę chwalić książki estetyczne. Trzeba też przyznać, że większość wydawanych pozycji to dobra literatura popularna, oparta o ciekawe i niebanalne historie, w których wątek romansowy nie jest najważniejszy i przerysowany.

W tym wypadku jednak okładka, choć urocza, nie oddaje w pełni tego, co znajdujemy w książce. Mamy tu bowiem do czynienia z pewnym wyzwaniem intelektualnym. W powieści pojawiają się wielcy osiemnastowieczni filozofowie, ich dzieła, poglądy. Jest dyskusja o roli kobiety w społeczeństwie, o wychowaniu dzieci, o wolności. Czujemy ducha oświecenia, dostrzegamy zapowiedź rewolucji, która wkrótce wywróci Francję do góry nogami. Nie ma tu żadnych przypisów tłumaczących łopatologicznie rzeczy, które powinny być oczywiste. Przypomniały mi się czasy mojej młodości, gdy w książkach nie było przypisów do oczywistych oczywistości, a gdy się czegoś nie wiedziało, szukało się w encyklopedii. Dlatego, jeśli się nie ma pojęcia o tym, kim był Diderot, Rousseau czy Wolter, jakie poglądy głosili, w jakiej epoce żyli, lepiej w ogóle się za książkę nie zabierać. Za dużo w niej nawiązań do filozofii i nauki. Jeżeli liczy się jedynie na lekturę łatwą i przyjemną, to można się przeliczyć w tym wypadku. Nie jest to jednak traktat filozoficzny, więc pojawiają się wątki miłosne, niezwykłe przyjaźnie, konflikty rodzinne, animozje, a wszystko to na barwnym tle historycznym z dworem wersalskim na czele. Poruszyło mnie bardzo poszukiwanie przez Lili prawdy o swoim pochodzeniu, które pozwoliło jej zrozumieć, w jaki sposób chce naprawdę żyć.

Postać Emilie du Châtelet niesamowicie mnie zainteresowała, już znalazłam kilka książek na jej temat oraz zbiór jej listów, zapowiada się ciekawa lektura, zwłaszcza korespondencja musi być ciekawa. W jednym z listów Emilie wspomina, że caryca zaprosiła ją do Rosji, aby spisała historię Piotra I.

Sympatycznym akcentem jest postać królowej Marii Leszczyńskiej, opisanej jako miła, dobra, życzliwa osoba. 

To druga powieść tej autorki, którą miałam okazję przeczytać. Pierwszą była Wenecja Vivaldiego, która też pozostawiła po sobie dobre wrażenie, więc kiedyś i o niej napiszę.
  

Emilie 

Emilie przedstawiona jako muza Woltera


Voltaire vel Wolter

markiz de Saint- Lambert


 Zamek w Cirey w czasach Emilie

  Zamek dzisiaj

Pokój Emilie

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Rosyjski Kopciuszek - Katarzyna I

W końcu udało mi się trochę uciec od Paryża i siedzę teraz w carskiej Rosji. Latem pisałam o książce Ewy Stachniak, która w międzyczasie stała się bestsellerem, teraz zabrałam się za Carycę Ellen Alpsten. Dotyczy Marty Skowrońskiej, drugiej żony Piotra Wielkiego, która przeszła do historii jako Katarzyna I. Ona była matką carycy Elżbiety, babką Piotra III, męża Katarzyny II. Historia Marty to dowód na to, że bajka o Kopciuszku nie jest wyssana z palca.



Ta córka chłopa (czego jej nigdy nie zapomniano) podbiła serce cara Piotra Wielkiego. Nic dziwnego, była podobno piękną kobietą i mimo że analfabetką, to jednak niepozbawioną zdrowego rozsądku prostych ludzi. Portrety zachowane się do naszych czasów, przedstawiają pulchną brunetkę niepowalającą urodą na kolana, ale gdy przyjrzymy się uważniej, możemy dostrzec w jej oczach ślady mijającego piękna, które odziedziczył po niej córki, opisywane przez sobie współczesnych jako prawdziwe piękności. Marta-Katarzyna nie bardzo przypominała delikatną dziewczynę z okładki, bo autorka opisuje ją w zupełnie inaczej, a i portrety nie kłamią.

Droga do tytułu carycy była długa, niebezpieczna i nie zawsze zgodna z zasadami moralności. Cóż, cel uświęca środki. Niestety na dworze Piotra I łatwo jej nie było, miłość cara wyniosła ją na sam szczyt, ale i przysporzyła wielu wrogów. Zanim jednak wpadła w oko carowi, była praczką, służącą, żoną biednego oficera i prawdopodobnie kochanką niejednego mężczyzny. Ellen Alpsten odtworzyła pierwsze lata życia Marty, ale tak naprawdę do dzisiaj niewiele o nich wiadomo. Istnieją co najmniej dwie wersje jej pochodzenia. Na pewno była chłopką, katoliczką, a jej ojciec nazywał się Samuel Skowroński. Historycy nie są zgodni, co do tego, czy była Estonką, Łotyszką czy Litwinką. W tej kwestii istnieje więcej znaków zapytania niż wiarygodnych informacji, więc już mniejsza o to, bo, tak czy siak, jej przeznaczeniem była Rosja. Bardziej znane są losy przyszłej władczyni od momentu, gdy trafiła do domu pastora Glucka i jego rodziny. Potem stała się  wojenną zdobyczą po upadku Marienburga, widziano ją u boku generała Szeremietiewa i carskiego przyjaciela Mienszykowa, u tego ostatniego wypatrzył Martę przystojny car i zażądał jej tylko dla siebie. Byli razem rzez 22 lata, aż do śmierci Piotra w 1725 roku, a chłopka Marta Skowrońska zmieniła się w Katarzynę I, żonę, matkę i carycę.

Podobno urodziła Piotrowi dwanaścioro dzieci, siedmioro z nich przeżyło poród, jedynie dwie córki   dorosły, tylko jedna żyła na tyle długo, by stać się kolejną rosyjską carycą. Anna zmarła osierociwszy przyszłego Piotra III, którego na swego następcę wyznaczyła jego ciotka Elżbieta. Ona też wybrała mu żonę, siostrzenicę swojego nieszczęsnego narzeczonego, zmarłego w Rosji na ospę, zanim zdążył poślubić Elżbietę. W ten sposób kolejną Katarzyną na rosyjskim tronie została Katarzyna II zwana Wielką.

Książka choć oparta na faktach, nie jest biografią. Po raz kolejny miałam do czynienia z narracją w pierwszej osobie w tego typu powieści i zabieg ten po raz kolejny jest skuteczny, bo oddala wszelkie zarzuty o przedstawienie postaci jednowymiarowo. Marta opowiada o swoim życiu, jest więc subiektywna i poznajemy jedynie jej wersję wydarzeń, co sprawia, że trudno jej nie polubić.


Katarzyna I

 Piotr I Wielki








Carska rodzina - Piotr, Katarzyna, Aleksy (syn Piotra z pierwszego małżeństwa), Anna, Elżbieta oraz mały Piotr




 Anna, matka Piotra III


Elżbieta I

 Katarzyna II


Powieść Ellen Alpsten to porywająca lektura o niezwykłej kobiecie, która stała się ucieleśnieniem bajki o Kopciuszku. To też opowieść o szalonej miłości, łamiącej wszystkie bariery, niebaczącej na zasady, podziały społeczne i różnice. Autorka starannie oddała atmosferę carskiego dworu, z jego intrygami, szaleństwami i bezeceństwami. Pijaństwa i orgie należały do ulubionych rozrywek, a Katarzyna I z lubością oddawała się również obżarstwu, czego efektów nie potrafili ukryć nawet najlepsi portreciści. Tę słabość odziedziczyła po niej Elżbieta i z pięknej dziewczyny również zmieniła się w otyłą kobietę, której tusza uniemożliwiała pod koniec życia normalne funkcjonowanie.  Interesujący był dla mnie wątek dotyczący budowy Petersburga, wymarzonego przez Piotra I miasta wzniesionego w bardzo nieprzyjaznych człowiekowi okolicach. 

Carska Rosja mnie zatrzyma jeszcze na chwilę, czytam teraz biografię Katarzyny II autorstwa Massiego Katarzyna Wielka Portret kobiety, a w kolejce czeka biografia Piotra I, Piotr Wielki. Prawda i mit






niedziela, 9 grudnia 2012

Uważajcie, zauroczenie całkiem możliwe!

Nie wiem dokładnie, jak to się stało, że kupiłam tę książkę. W planach jej nie miałam w ogóle, a ważniejszych pozycji cała lista oczekuje. Trudno, poczekają, bo przesmutne oczy lewitującej dziewczynki z okładki przyciągały mnie od pierwszego wejrzenia. Zauroczona zostałam, czy coś w tym rodzaju. Fakt faktem, spojrzałam, trzy kliki i nazajutrz książka była już u mnie.

Kilka lat temu duże wrażenie zrobił na mnie film Inni z Nicole Kidman w roli głównej. Jego koloryt był podobny do barw tej książki, w filmie również pojawiał się motyw dziwnych zdjęć, portretów pośmiertnych i dominował w nim ciężki, niepokojący nastrój oczekiwania na tragedię, która musi się wydarzyć. Od początku wiadomo było, że coś jest nie tak. Filmy i książki w takich kolorach nigdy nie kończą się dobrze. Przeczytanie Osobliwego domu pani Peregrine Ransoma Riggsa zajęło mi jedno popołudnie, nie mogłam odłożyć nawet na minutę. Dobrze, że to sobota, mąż zajął się potworkami, a ja mogłam odlecieć daleko od rzeczywistości. Dałam się porwać tej wspaniałej  historii, a nie często zdarza mi się tak zachwycić tego typu lekturą, bo nie jestem wielbicielką opowieści paranormalnych, fantastycznych i innych w ten deseń. Rzeczywistość wydaje mi się wystarczająco interesująca. A tu proszę, komuś się udało mnie przenieść w inne klimaty literackie niż zwykle preferowane przez moi :)




Dzieciństwu Jacoba Portmana towarzyszyły niesamowite opowieści jego dziadka Abrahama o tajemniczym domu dziecka na małej walijskiej wyspie, gdzie znalazł bezpieczne schronienie przed goniącymi go potworami. Mieszkało tam również wiele innych dzieci, których zdjęcia starszy pan przechowywał całe życie w pudełku jak najcenniejszy skarb. Nie były to zwykłe zdjęcia zwykłych dzieci, ale fotografie przedstawiające bardzo dziwaczne małe osóbki o nadprzyrodzonych zdolnościach lub w przedziwnych strojach. Jacob wierzył dziadkowi, dopóki nie został wyśmiany przez kolegów, że opowiada bajki. Uznał zdjęcia za fotomontaże i  z dnia na dzień nie chciał już więcej słuchać, więc Abe przestał opowiadać.  Dorastający chłopiec dowiedział się z czasem, że jego dziadek wyjechał z Polski tuż przed II wojną światową, że cała jego rodzina zginęła albo w getcie albo w obozach koncentracyjnych. Wytłumaczył sobie, że dziadkowe historie były po prostu poetyckim odzwierciedleniem traumatycznych przeżyć, a przerażające potwory to naziści prześladujący Żydów. 

Pewnego wieczoru Abraham zadzwonił do wnuka bardzo zdenerwowany, ale gdy chłopiec dotarł do domu staruszka, było już za późno... W jednej przerażającej chwili zrozumiał, że dziadek zawsze mówił prawdę. Obiecał Abrahamowi, że odnajdzie sierociniec i jego mieszkańców. Wkrótce wyruszył na spotkanie z postaciami z niesamowitych opowieści. Opuścił wygodny dom na Florydzie, żeby poznać prawdziwą historię Abrahama Portmana i osobliwego domu pani Peregrine.



Na marginesie dominującej w książce historii, autor nakreślił subtelnie wątek żydowskiego dziecka uciekającego przed oprawcami oraz traumy po Holocauście, która, nawet starannie skrywana przed najbliższymi, nie pozostawała bez wpływu na ich życie. Motyw ucieczki przed potworami jest poruszający, miałam nadzieję, że się uda, przecież w książkach dla młodzieży w końcu następuje szczęśliwe zakończenie. Ale niestety koloryt nie dawał mi takiej pewności. Poza tym nie jestem przekonana, czy to książka rzeczywiście dla młodego czytelnika. Mroczna, momentami przygnębiająca, ale piękna! Napięcie rośnie ze strony na stronę,  momentami można prawie zapomnieć o oddychaniu. 

Ujęło mnie to, że jest napisana bardzo obrazowym językiem. Słowa starannie dobrane, elegancka lekkość pióra  i wyrafinowanie w konstrukcji zdań zawsze łapią mnie za serce. Riggs nie zniża poziomu, żeby być lepiej zrozumianym, chce by czytelnik wzniósł się ponad codzienne pustosłowie, więc chociaż Jacob jest nastolatkiem, nie bełkocze, nie mówi skrótami ani młodzieżowym slangiem, co byłoby pewnie nie do zniesienia przy narracji w pierwszej osobie. Dzięki wielkie autorowi za to językowe wyrafinowanie, tym bardziej, że jest młodym człowiekiem, więc mógłby mieć pokusę przypodobania się młodszemu czytelnikowi. 







W przypadku tej pozycji szata graficzna (znakomita!) jest równie ważna, co treść. Zdjęcia nie tylko ilustrują, ale stanowią także element znacznie potęgujący uczucie niepokoju. Są tak dziwne, że rzeczywiście odczuwa się strach, patrząc na nie. Oczywiście, wyjaśniłam sobie szybko, że to tylko zdjęcia spreparowane na użytek książki, dopóki nie przeczytałam noty autora umieszczonej na samym końcu. Ransom Riggs bardzo interesuje się fotografią, zwłaszcza zdjęciami niezwykłymi, z dziwnymi historiami w tle. Spokoju po takiej lekturze szybko nie zaznam, no way! 




Trailer książki

W poszukiwaniu domu pani Peregrine



Ekranizacją powieści jest zainteresowany Tim Burton. Tak, to są zdecydowanie jego klimaty.

piątek, 7 grudnia 2012

Nieprzeciętne kobiety

Glikl bas Judah Leib, Marie de l’Incarnation i Maria Sibylla Merian - żydówka - matka i bizneswoman,  katoliczka - zakonnica i nauczycielka oraz protestantka - artystka i naukowiec. Trzy kobiety, które żyły w XVII (Glikl i Maria również w XVIII) wieku w  różnych środowiskach, w różnych państwach, w różnych kręgach kulturowych. Książka Nathalie Zemon Davis jest okazją do ich pierwszego spotkania. Tak właśnie się zaczyna, autorka wyobraża sobie, jak mogłaby wyglądać rozmowa trzech nieprzeciętnych kobiet i jak zareagowałyby na jej pomysł umieszczenia ich w jednej książce.



NZD: Glikl bas Juda Lejb, w swoich wspomnieniach opowiadałaś o Żydach i nie-Żydach. Panno Merian, łączyłaś badania motyli ze studiowaniem innych owadów. Umieściłam was razem w jednej książce, żeby dowiedzieć się, co was różni od siebie, a w czym jesteście podobne. W moich czasach mówi się, że kobiety z przeszłości są do siebie podobne, szczególnie jeśli mieszkały w podobnych miejscach. Na podstawie tego, jak o sobie myślałyście i co robiłyście, chciałam wskazać, w czym byłyście podobne, a w czym się różniłyście. Czym się różniłyście od mężczyzn żyjących w waszym świecie, a w czym byłyście do nich podobne...
(...)Wybrałam was ponieważ wszystkie pochodziłyście z miasta i byłyście córkami kupców i rzemieślników - zwykłych obywateli - we Francji i w państwach niemieckich.
(...)Interesowała mnie żydówka, katoliczka i protestantka. Chciałam zrozumieć, jak religia wpływała na życie kobiet, które drzwi przed wami zamykała, a które zamykała, jakie słowa pozwalała wam wypowiadać i jakie działania wybierać. 
  
Kobiety na marginesach to bardzo dobra pozycja dla tych, którzy lubią wiedzieć więcej. Przepadam za takimi odkryciami, bo ogromnie wzbogacają. Moja wiedza o tych kobietach była szczątkowa, a tu nagle taka uczta! Do tego kopalnia informacji historycznych podanych w sposób, jaki lubię najbardziej, przystępny, ciekawy, a jednocześnie rzetelny. Już dawno stwierdziłam, że w moim przypadku wszystko, co nudnie opisane. grozi wyparciem z głowy w tempie ekspresowym. W tym wypadku nie ma takiego ryzyka.


Żyły w czasach, gdy kobieta istniała dzięki mężczyźnie i jemu była podporządkowana, stając się w ten sposób postacią niejako marginalną. Udowodniły jednak, że nawet marginesy mogą zostać zapisane. Wyzwoliły się (uwaga panowie), kiedy mężczyźni zniknęli z ich życia. Glikl i Marie owdowiały, Maria rozwiodła się z mężem. Chociaż były to dla nich tragiczne doświadczenia, uczyniły je silnymi, niezależnymi kobietami, realizującymi uparcie swoje plany. Ich dokonania są o tyle bardziej godne szacunku, że nie pochodziły z elit, lecz należały do warstw społeczeństwa, w których rola kobiety była raz na zawsze ustalona i jasna. Jej wartość była oceniana przez pryzmat bycia żoną i matką. Uzyskały jednak na tyle dobre wykształcenie, aby same później zadbać o swój rozwój duchowy. Każda z nich miała mocne związki z Bogiem i odnajdywała siłę w wyznawanej wierze.

Glikl bas Judah Leib (Glückel  of Hamlin)

Pamiętniki Glikl

Glikl prowadziła interesy i sama wychowywała ośmioro dzieci. Spisała dla nich swoje losy w formie pamiętnika, pełnego mądrości. Ten najstarszy tego typu przekaz literacki, poczyniony przez Żydówkę, jaki przetrwał do naszych czasów, bezcenne źródło informacji. Marie wstąpiła do zakonu, opuściła syna, aby poświęcić się Bogu, a następnie nauczaniu indiańskich dziewczynek w Kanadzie. Maria malowała i badała świat owadów w Surinamie.  Uważa się ją za jednego z pierwszych entomologów. Jej najważniejsze dzieło, Metamorphosis insectorum Surinamensium (Metamorfozy owadów Surinamu), zachwyca do dziś! Spójrzcie na obrazki poniżej  Naprawdę fascynująca rzecz! Odczuwam wielką solidarność z takimi kobietami, które mimo niesprzyjających okoliczności, potrafiły walczyć o swoje. Udowodniły,  że można, że trzeba wierzyć w siebie. Wieki temu robiły rzeczy, na które dzisiaj wiele z nas by się nie zdobyło. Wszystkie trzy połączyło to, że pisały i przekazały potomnym wiedzę o ówczesnym świecie, widzianym oczami kobiet. Teraz pozostaje tylko przeczytać ich wspomnienia i listy. Rozpoczęłam już poszukiwania tekstów, trzeba się do angielskiego zmusić, ale po francusku też będzie. Zapowiada się ciekawa lektura! 


Marie de l’Incarnation (Maria od Wcielenia)    


      Marie nauczająca indiańskie dziewczynki


 Maria Sibylla Merian













 Maria Sibylla
































Natalie Zemon Davis napisała lata temu świetną książkę Powrót Martina Daguerre'a którą zekranizowano we Francji z Gerardem Depardieu w roli głównej, a później powstał też film amerykański Sommersby z Richardem Gere’em i Jodie Foster. Warto obejrzeć, bo są oparte na autentycznej historii, którą badała Davis, swoją drogą świetny historyk, a do tego dobra pisarka.



Dodatkowo:

Więcej informacji można znaleźć na poniższych stronach:

Film o Marie (po francusku)
http://www.onf.ca/film/folle_de_dieu


Glikl i fragmenty jej pamiętników (po angielsku)
http://www.jhom.com/personalities/gluckel/businesswoman.htm
http://www.jhom.com/personalities/gluckel/memoirs.htm

Maria Sybilla (po angielsku)
http://public.gettysburg.edu/~ketherid/Endeavor.pdf
http://naturalhistory.mse.jhu.edu/ChronologicalTour/ChT_Merian.html

środa, 5 grudnia 2012

Jest już za późno

Pamiętacie swoje pierwsze szkolne sympatie i miłości? Pierwsze fascynacje, pierwsze uczucia, które odbierały dech w piersiach? Ja pamiętam dokładnie... Miałam chyba 15 lat, ja i wszystkie koleżanki zostałyśmy zauroczone przez chłopca z gitarą. Był harcerzem i śpiewał tak, że miękły nam kolana. Śpiewał Stachurę, Kaczmarskiego, Stare Dobre Małżeństwo. Na koncertach szkolnych, przy ognisku, na harcerskich obozach. Wzdychałyśmy z zachwytu i marzyłyśmy, że to właśnie którąś z nas wybierze. Wysoki, szczupły, z burzą ciemnych loków i uśmiechem amanta. A te oczy! Gdyby skinął palcem, poszłybyśmy za nim na koniec świata. Nie skinął, bo oprócz tego, że był bardzo przystojny, był też mądry i odpowiedzialny, starszy kolega, druh świecący przykładem. Pozostawało nam więc to grupowe wzdychanie i wyobrażanie sobie, że gdy śpiewa  -"Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć" - to śpiewa do właśnie do mnie. Siedząca obok Monika czy Magda myślała dokładnie to samo. A potem człowiek dorósł, przyszły do niego miłości spełnione, wyjechał  na lata z miasta, zapomniał. Zapomniałam.

Dzisiaj dowiedziałam się, że umarł. Wyjęłam jedyne jego zdjęcie, jakie schowałam kiedyś w pamiętniku, patrzę i żal taki we mnie wzbiera! Najgorsze, że przychodzi ten moment, gdy jest już za późno na wszystko. Nawet te słowa powinnam napisać wcześniej, zanim odszedł. Powinnam była mu powiedzieć, jak ważny był dla nas, jak szczęśliwe byłyśmy słuchając go grającego i śpiewającego. Jaki był wspaniały! Mam nadzieję, że ktoś mu to powiedział zamiast mnie, Magdy i Moniki. 





wtorek, 4 grudnia 2012

Kochasz? Zrób sweter!

Niech droga sama wyjdzie ci na spotkanie,
niech wiatr zawsze wieje ci w plecy.
I obyś potrafił odrzucić to, kim jesteś teraz,
aby stać się innym człowiekiem.


Nie robię na drutach, choć kiedyś próbowałam się tego nauczyć. Trudno, ręce obie lewe, niestety, i pasji brak. Nie jestem z tych dziergających i czasem żałuję, ale ktoś musi nie dziergać, żeby dziergać mógł ktoś. Za to po lekturze Irlandzkiego swetra Nicole R. Dickson trochę zazdroszczę tym,  którzy potrafią zrobić sweter dla ukochanego człowieka. Nigdy w ten sposób nie spojrzałam na machanie drutami i nie sądziłam, że czytanie o  robieniu na drutach może tak wzruszyć. Nawet łzę uroniłam. Co prawda mam ostatnio oczy w mokrym miejscu, bo święta idą, wspomnienia wyłażą na wierzch, tęsknoty za minionym czasem i ludźmi, ale jednak łza to łza.





Dobry pomysł na romans to podstawa, a tutaj taki jest. 
Amerykańska archeolog (archeolożka też może być) Rebecca Moray przybywa z córką Rowan na irlandzką wyspę, aby badać swetry robione przez tutejsze kobiety od stuleci, zwane gensejami, a każdy z nich "opowiada inną historię" w zależności od tego, dla kogo został zrobiony. 



Pasuje do osobowości obdarowanego i wyraża wszystkie uczucia, jakie wiążą go z osobą obdarowującą. To nie tylko ubranie, to wyznanie uczuć i talizman chroniący przed złem. To także swoisty dokument tożsamości. Gdyby coś się stało wypływającym w morze mężom i synom, fale wyrzucą ciało na brzeg, wtedy będzie je można rozpoznać po genseju. Każdy rozdział rozpoczyna się opisem jednego, ściegu i  jego znaczenia, co jest oryginalnym wprowadzeniem do kolejnych etapów historii. 


Irlandczycy w charakterystycznych swetrach


Miejscowe kobiety chętnie opowiedzą Rebecce o wzorach i splotach, ale najpierw musi się ona nauczyć wszystkiego od początku. Amerykanka nie jest obca mieszkańcom wyspy. Przed laty, podczas studiów, zaprzyjaźniła się bardzo z pochodzącą stąd Sharon. Tubylcy znają ją z opowieści i przyjmują jak kogoś bliskiego, z otwartymi ramionami i sercami. Po tym, co widziałam w Polsce podczas Euro, co opowiada o Irlandczykach psiapsiółka blogerka, wierzę, że mogło tak być. tych Wszyscy starają się otoczyć młodą kobietę opieką i sprawić, by poczuła się z nimi bezpiecznie. Początkowo jest to dla niej nieco uciążliwe i zaskakujące, ale wkrótce zaczyna doceniać tych ludzi, żyjących prosto, z sercem na dłoni, wspierających się wzajemnie. Niejedno już razem przeszli, są świadomi własnej wartości i siły. Tworzą wspólnotę od pokoleń, znają się aż za dobrze, wiedzą kim są i gdzie ich jest miejsce na ziemi. Może Rebecce też uda się je odnaleźć, tym bardziej, że jej córka szybko aklimatyzuje się w nowych warunkach, znajduje przyjaciół i wspólny język z największym odludkiem na wyspie, starym Seanem Morahanem, skrywającym, podobnie jak Rebecca,  bolesną tajemnicę. Czy uda im się odciąć się od przeszłości, która uniemożliwia im ułożenie sobie życia i relacji z innymi ludźmi? 
Wydarzenia współczesne przeplatane są powrotami do przeszłości, powoli odkrywającymi przed czytelnikiem wszystkie karty.


Oczywiście przeszłość jest tragiczna, jest rodząca się miłość, jest Fionn, super przystojny książę z bajki jeżdżący na motorze. Jest wszystko, co być powinno. Oj, są i momenty zbyt ckliwe, ale przeważają te po prostu optymistyczno-zabawne i wzruszające. Mnie za serce chwyciła historia Seana Morahana i jego rodziny, to najlepszy wątek i to właśnie on sprawił, że były łzy. 



Mógłby być tym księciem na motorze

Choć na pozór Irlandzki sweter jest napisany według tak dobrze nam ostatnio znanego schematu - "zaraz się z tobą rozwiodę, zabiorę ze sobą młode" i rozleję się nad rozlewiskiem albo cóś w ten deseń, to pozory są w tym wypadku jedynie pozorami, bo opowieść jest bardzo ciekawa i inna. Kto chce dobrej książki o miłości i innych wartościach życiowych, które jeszcze nie wszędzie odeszły do lamusa, niech przeczyta, bo moim zdaniem warto. W dodatku ta swetrowa historia przybliża Irlandię, jakiej nie znamy. Chciałoby się jechać natychmiast, zwłaszcza, że zaprasza psiapsiółka, mówi o drzwiach stojących otworem, więc ostrzegam, nabrałam ochoty wielkiej, niech no tylko konto w banku urośnie ponad zero, wtedy Irlandio przybywam. Kupię na pewno taki sweter i jeszcze krzyż świętej Brygidy. Dlaczego? Tego już z książki trzeba się dowiedzieć.




Dodam, że z czasów komuny i szaro-burej rzeczywistości została mi tęsknota za wszystkim, co estetyczne, dlatego jak najbardziej przywiązuję uwagę do okładki i zdarza mi się kupić książkę, bo mi się podoba "z widzenia". Ta okładka cieszy nie tylko wzrok, ale jest też miła w dotyku, no i książka pachnie, jak pachnieć powinna, więc wszystko współgra na tyle, że warto było dla tej lektury zarwać pół nocy.

Dodatkowo:

Zajrzyjcie na stronę marki pochodzącej z wyspy, która zainspirowała autorkę, piękne zdjęcia i piękne swetry (gdyby ktoś miał ochotę na irlandzki sweter inny niż w wersji książkowej).
http://inismeain.ie/




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...